Znajdź zawartość
Wyświetlanie wyników dla tagów 'Warszawa' .
Znaleziono 4 wyniki
-
Na warszawskiej Białołęce archeolodzy odkryli pozostałości dużej osady kultury łużyckiej sprzed 3 tys. lat. Jednym ciekawszych znalezisk, spośród ok 1,5 tys. odkrytych na miejscu artefaktów, jest naczynie sitowate podobne do durszlaka, które mogło służyć do wyrobu twarogu i serów – informuje Fundacja Ab Terra. Badania zlecone przez Miasto St. Warszawa Dzielnicę Białołęka prowadzone przy ul. Ostródzkiej to tzw. archeologiczne badania ratownicze, które poprzedziły inwestycję budowy basenu. Badania – jak informuje prowadząca je Fundacja Ab Terra – zostały nakazane przez Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków w związku ze znalezieniem na powierzchni gruntu fragmentów ceramiki pradziejowej. W trakcie prac archeolodzy odsłonili teren o powierzchni prawie pół hektara. Spodziewaliśmy się odkryć ślady niewielkiego sezonowego obozowiska, okazało się jednak, że trafiliśmy na pozostałości dużej osady kultury łużyckiej sprzed 3000 lat (tzw. późna epoka brązu). Osada ta była związana z niewielkim ciekiem wodnym współcześnie uregulowanym, lecz w pradziejach strumień płynął kilkadziesiąt metrów bliżej teraźniejszego terenu badań. Ślady po starorzeczu oraz wysokim poziomie wód gruntowych, udało się uchwycić w postaci wyraźnych śladów geologicznych. Na przebadanym terenie znajdowała się prawdopodobnie część produkcyjna osady, zaś część mieszkalna leży zapewne w niewielkiej odległości, lecz niestety już poza terenem inwestycji – informuje w przesłanym PAP komunikacie prasowym przedstawiciel Fundacji Ab Terra. W trakcie badań archeolodzy pozyskali około 1500 artefaktów. Zabytki znajdowane na piaszczystej wydmie stanowiska to głównie przedmioty ceramiczne. Reszta, jak przedmioty drewniane, skórzane itp. uległy rozkładowi. Z niemałym trudem i starannością wydobywamy więc maleńkie fragmenty, czyścimy i sklejamy z nich ceramiczne naczynia codziennego użytku. Bardzo ciekawym znaleziskiem jest np. tzw. naczynie sitowate. Jest podobne do współczesnego durszlaka, tylko że służyło zapewne do wyrobu twarogu i serów dwa i pół tysiąca lat temu. Różnica polega na materiale, z jakiego je wytworzono, a mianowicie wypalono je z gliny – czytamy w prasowym komunikacie. Warto zauważyć, że sama metoda produkcji twarogu z mleka nie zmieniła się do dziś. Wtedy jak i dziś przygotowywano zsiadłe mleko, a następnie odciskano przez kawałek tkaniny umieszczony w tymże naczyniu sitowatym. Gotowy twaróg był przekazywany do części mieszkalnej osady. Ponieważ paleniska w południowej części osady wydają się być chwilowe, należy mniemać, iż teren teraźniejszych badań nie służył do konsumpcji, lecz raczej do produkcji niezbędnych artykułów dla ludności pobliskiej części mieszkalnej – opisują archeolodzy. Prócz palenisk odkryto kilkaset tzw. obiektów archeologicznych czyli pozostałości po np. dołkach posłupowych i jamach zasobowych. Te ostatnie dziś można byłoby nazwać piwniczkami magazynowymi. W czasach, gdy na Kujawach kształtowało się grodzisko w Biskupinie, w Warszawie na Białołęce również rozwijało się bogate osadnictwo tej samej kultury łużyckiej. W niedalekiej odległości od ulicy Ostródzkiej znajduje się również wiele innych stanowisk archeologicznych jak np. pozostałości wielkiej osady łużyckiej oddalonej półtora kilometra w kierunku północnym. Ważne jest więc by te tereny badać zanim zostaną zalane betonem i ważne jest również by wiedza o nich docierała do mieszkańców Białołęki – zwraca uwagę przedstawiciel Fundacji. Prócz odkryć pozostałości po ludności łużyckiej na terenie badań znaleziono również ślady z innych czasów: np. kultury trzcinieckiej z wczesnej epoki brązu i ślady działań z II Wojny Światowej. Jednak to odkrycie osady łużyckiej ma największy wpływ na poznanie dziejów tych terenów. Obecnie naukowcy opracowują wydobyte znaleziska, przygotowują dokumentację i materiały do publikacji, która przybliży prahistorię tej części Mazowsza. « powrót do artykułu
-
- Warszawa
- osada kultury łużyckiej
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
W Polsce są trzydzieści trzy przysiółki lub części wsi, które nazywają się tak samo, jak stolica Polski – Warszawa. O tym, że nazwy geograficzne bywają zaskakujące i wcale nie są takie oczywiste, jak by się wydawało – opowiada w rozmowie z PAP językoznawca dr Wojciech Włoskowicz. Wiadomo, że miejscowości, jeziora, rzeki, góry i pagórki noszą ściśle określone nazwy. Ale jeszcze 100 lat temu nie było to wcale tak oczywiste. Pełna urzędowa standaryzacja nazw miejscowości nastąpiła w XIX wieku, a innych obiektów – na przykład pagórków czy potoków – dopiero po II wojnie światowej – opowiada w rozmowie z PAP dr Wojciech Włoskowicz z Instytutu Języka Polskiego PAN, prezes Polskiego Towarzystwa Onomastycznego. Dodatkową trudnością tuż po zakończeniu wojny było uporządkowanie nazw geograficznych na obszarze zachodniej Polski, czyli tzw. ziemiach odzyskanych, które do 1945 r. leżały w granicach Niemiec. W pierwszych latach po wojnie nazwy na ziemiach odzyskanych nadawało niezależnie od siebie kilka instytucji – m.in. władze kolejowe czy centralne urzędy w Warszawie. Powodowało to chaos – na przykład inną nazwę miała stacja kolejowa, inną wieś, w której ta była położona, a jeszcze inną nazwę spontanicznie nadała ludność tam przesiedlona – wskazuje językoznawca. Zmiana nazw niemieckich na polskie następowała na różne sposoby. Czasem nazwy po prostu (mniej lub bardziej trafnie) tłumaczono. W innych wypadkach silny wpływ na nowe nazwy miały osoby przesiedlone na te obszary – powielały po prostu nazwy używane w rejonie, z którego pochodziły. Przenoszenie nazw przez migrującą ludność jest mechanizmem spotykanym od wieków. Między innymi w Małopolsce i Wielkopolsce śladem takiego procesu są dopasowane do polszczyzny nazwy o niemieckiej etymologii, które przynieśli ze sobą niemieccy osadnicy lub zasadźcy przybyli w XIII i XIV wieku w ramach akcji tworzenia nowych wsi – wskazuje Włoskowicz. Językoznawca przypomina, że wiele obiektów w Polsce nazywa się tak samo. Samych Warszaw jest aż 34 – z czego część to przysiółki lub części wsi, przy czym nie wszystkie te „Warszawy” to nazwy oficjalne, czyli zatwierdzone urzędowo. Starych Wsi jest z kolei prawie... 600! Do popularnych nazw geograficznych należy też Wola. Jej źródła należy szukać w okresie średniowiecza, kiedy kształtowała się sieć osadnicza – dodaje dr Włoskowicz. Wole i Wólki to nic innego jak później powstałe miejscowości w sąsiedztwie starszych osad. Po założeniu bywały one zwolnione przez pewien okres z różnych powinności na rzecz właściciela – była to tzw. wolnizna – wyjaśnia naukowiec. I dodaje, że stąd pochodzą dzisiejsze określenia „Wola” lub „Wólka”, którymi określa się wsie czy dzielnice, np. warszawską Wolę. To samo znaczenie co „Wola” ma też występująca na Śląsku „Ligota”. Językoznawca zwraca uwagę, że zdarzają się zmiany nazw miejscowości, części wsi lub innych nazw geograficznych. Niezbędne jest jednak zgłoszenie takiej inicjatywy do Komisji Nazw Miejscowości i Obiektów Fizjograficznych. To ciało doradcze, które opiniuje wnioski, które z kolei rozpatruje Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji. Takiego zgłoszenia może dokonać gmina, choć często jego inicjatorami bywają działający oddolnie miejscowi mieszkańcy – wskazuje językoznawca. W Państwowym Rejestrze Nazw Geograficznych odnotowywane są również nieoficjalne nazwy, stosowane przez miejscową ludność. Bywa, że w końcu są one zatwierdzane i uznawane za urzędowe – mówi Włoskowicz. Powodów do zmian nazw może być sporo. Bywa, że z czasem zmienia się znaczenie słów i nazwy są współcześnie kojarzone z przedmiotami, z którymi w istocie nie mają nic wspólnego. Biały Kał, Burdele, Cipki – to tylko wybrane nazwy wsi i przysiółków, których nazwy mogą dziś wzbudzać kontrowersje. W przypadku Białego Kału (woj. wielkopolskie) pod sam koniec XX w. nazwę udało się zmienić na... Białykał. Gdy powstawała nazwa wsi, słowo „kał” oznaczało nie ekskrementy, ale po prostu błoto, jakiego na bagnach otaczających miejscowość, także zwanych Biały Kał, było pewnie sporo. Dopiero z czasem nazwa ta nabrała negatywnych skojarzeń – opowiada Włoskowicz. Niektóre miejsca, które do tej pory nie miały nazwy – na skutek oddolnej inicjatywy – nazwę otrzymują. Tak jest na przykład w wypadku placu–niecki przy wejściu do stacji metra Centrum w Warszawie. Od kilku lat określa się ją mianem „Patelni”, zapewne dlatego, że swym kształtem przypomina właśnie takie naczynie – sugeruje naukowiec. Mimo że nie jest to oficjalnie nazwa miejsca, napis „Patelnia” pojawia się już w bardzo popularnych mapach Google. Niewykluczone, że kiedyś w przyszłości władze miasta zdecydują się na oficjalne nadanie takiej nazwy. Ponieważ formalnie nie jest to ani ulica, ani plac, obiekt mógłby zostać zakwalifikowany jako skwer. Byłby to wówczas „skwer Patelnia”. Na urzędowe nadanie nazwy „Mordor” szanse są w Warszawie zapewne dużo mniejsze – dodaje Włoskowicz. « powrót do artykułu
-
Szerzej nieznana polska firma pokonała światowych gigantów w wyścigu po technologię przyszłości. Warszawska Ammono produkuje najdoskonalsze kryształy azotku galu. Kryształy te są niezbędne w przemyśle optoelektronicznym, pozwalają na tworzenie doskonalszych układów elektrycznych do samochodów hybrydowych czy w końcu dają nadzieję na stworzenie lepszych diod LED. Największe firmy i ośrodki naukowe z Japonii, Korei, Europy czy Stanów Zjednoczonych pracują nad uzyskaniem dużych, czystych kryształów azotku galu. Wyprzedziła je warszawska firma założona w 1992 roku przez czterech pracowników naukowych Uniwersytetu Warszawskiego. Przez lata udoskonalali proces produkcyjny. Rozpoczynali od niewielkich dość mocno zanieczyszczonych kryształów, które przypominały gruboziarnistą sól. Teraz produkują prawdziwe giganty - niezwykle czyste kryształy, których najdłuższy bok mierzy 51 milimetrów. W ciągu najbliższych kilkunastu miesięcy Ammono będzie miało ich tyle, że rozpocznie cięcie kryształów na plastry i układanie z nich okrągłych substratów na których będą umieszczane półprzewodniki. Oczywiście można powiedzieć, że 51 milimetrów to niewiele. Pamiętajmy jednak, że jest to zaledwie sześciokrotnie mniej niż średnica znacznie łatwiejszych w produkcji plastrów krzemowych używanych w najnowocześniejszych fabrykach półprzewodników. Rynek na substraty z azotku galu jest już w tej chwili wart ponad 100 milionów dolarów rocznie i rośnie niezwykle szybko. Przed Ammono rysują się świetne perspektywy. Jeśli uda się zwiększyć wielkość kryształów do 100 milimetrów, pracami polskiej firmy na poważnie zainteresują się producenci układów scalonych. Azotek galu ma bowiem kilka interesujących właściwości, wykraczających poza zastosowania w optyce. Jest on na przykład dużo lepszym przewodnikiem ciepła niż krzem. Przyda się zatem w układach zasilania dla samochodów hybrydowych, w których, dzięki zastosowaniu azotku galu można by zrezygnować z osobnego systemu chłodzenia. To uprościłoby budowę i zmniejszyło koszty takich pojazdów. Analityk Philippe Roussel z firmy Yole Developement ocenia, że światowe zapotrzebowanie na 100-milimetrowe plastry azotku galu wyniesie w 2015 roku 800 000 sztuk. Firmę Ammono założyli Robert Dwiliński (jej obecny prezes), Leszek Sierzputowski, Roman Doradziński oraz Jerzy Garczyński. Dwiliński już na studiach zainteresował się możliwością (wówczas czysto teoretyczną) produkcji dużych kryształów azotku galu. Do dzisiaj większość substratów półprzewodnikowych tworzy się za pomocą metody opracowanej w 1916 roku przez Jana Czochralskiego. Problem z azotkiem galu polega na tym, że nie poddaje się on temu tradycyjnemu procesowi. Aby go pomyślnie przeprowadzić konieczna jest temperatura co najmniej 2225 stopni Celsjusza i ciśnienie 64 000 atmosfer. To warunki niezwykle trudne do uzyskania. Dwiliński zaczął szukać prostszego sposobu produkcji kryształów. O pomoc poprosił swoich kolegów, Leszka Sierzputowskiego, eksperta specjalizującego się w procesach chemicznych oraz Romana Doradzińskiego, specjalisty ds. obliczeń termodynamicznych. Doradziński wciągnął do wspólnego interesu Jerzego Garczyńskiego, specjalizującego się w procesach wzrostu w warunkach wysokiego ciśnienia. Polscy naukowcy nawiązali współpracę z japońską Nichią. Wspólnie zaczęli udoskonalać procesy i narzędzia, i w końcu na początku bieżącego stulecia - data trzymana jest w tajemnicy - wyprodukowali pierwszy 25-milimetrowy kryształ. Dzisiaj Ammono to wciąż niewielki gracz na niszowym rynku. Jednak już stał się na nim znany dzięki temu, że w swojej ofercie ma najdoskonalsze na świecie kryształy o długości 25 i 38 milimetrów. Teraz firmie udało się stworzyć 51-milimetrowe kryształy. To najmniejszy rozmiar pasujący do linii produkcyjnych laserów. Jednocześnie dopiero takie kryształy są kwalifikowane jako materiał, z którego można wytwarzać lasery. Oczywiście pod warunkiem, że są one odpowiedniej jakości. Ammono musi teraz przekonać potencjalnych klientów, że ich kryształy są lepsze i tańsze od tego, co używają obecnie. Stawka jest niezwykle wysoka. Pojedynczy kryształ nadający się do produkcji laserów kosztuje nawet 5000 dolarów. Ammono już teraz jest w stanie podczas jednego przebiegu wyprodukować ponad 70 takich kryształów. Dzięki opracowanemu przez firmę procesowi już teraz jest ona spełnić wymagania przemysłu, który jest gotów płacić 1000 USD za 51-milimetrowy kryształ GaN. Co więcej Dwiliński mówi, że w dłuższym terminie cena ta może spaść do poziomu arsenku galu, którego 4-calowe substraty są sprzedawane za 200 USD.
- 2 odpowiedzi
-
- Jerzy Garczyński
- Roman Doradziński
-
(i 5 więcej)
Oznaczone tagami:
-
TomTom, producent systemów GPS i map drogowych, opublikował listę 60 najbardziej zakorkowanych miast w Europie. Niestety, Polska nie ma się czym pochwalić. W pierwszej trójce znajdują się aż dwa nasze miasta. Najgorsza sytuacja występuje w Brukseli, gdzie niemal połowa głównych dróg jest codziennie zakorkowanych. Drugie miejsce zajęła Warszawa, a trzecie Wrocław. Na kolejnych pozycjach znalazły się: Londyn, Edynburg, Dublin, Belfast, Marsylia, Paryż i Luksemburg. Badania, którymi objęto miasta posiadające więcej niż 500 000 mieszkańców, pokazały, że najmniej zakorkowanym z nich jest Walencja. Generalnie najłatwiej jeździ się po miastach Hiszpanii, Skandynawii i Niemiec.