Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

Rekomendowane odpowiedzi

Biedronka azjatycka zwana też arlekinem (Harmonia axyridis) może być jedną z ważniejszych przyczyn alergii wziewnych u osób zamieszkujących domy, gdzie występują te owady — ostrzegają naukowcy z Kentucky.

Biedronkę tę sprowadzono do USA na przełomie lat 70. i 80. z Azji i wprowadzono do ekosystemów południowo-wschodnich stanów, by kontrolować liczebność owadów niszczących ludzkie plony. Najnowsze badania wykazały, że populacja Harmonia axyridis coraz bardziej się rozrasta. Gatunek ten występuje już w całych Stanach Zjednoczonych, wypierając rodzime gatunki biedronek.

Entomolodzy mówią o szybkim namnażaniu się biedronek azjatyckich, co prowadzi do skarg na występujące miejscowo plagi tych owadów — piszą w swoim raporcie, opublikowanym w Annals of Allergy, Asthma and Immunology, dr Kusum Sharma i zespół z University of Louisville.

Do 2005 roku w literaturze opisano tylko 9 przypadków nadwrażliwości na biedronki azjatyckie. Kiedy jednak zespół z Kentucky przeprowadził anonimowe wywiady z 99 mieszkańcami domów z arlekinami, ok. 50% wspominało o podobnych zjawiskach, czyli m.in. o pogorszeniu się objawów alergii po zasiedleniu mieszkania przez owady. U 19% respondentów symptomy alergii pojawiły się po dotknięciu biedronki, 31% musiało podczas inwazji arlekinów zażywać dodatkowe dawki leku.

Korelacja pomiędzy nasileniem objawów alergicznych a czasem pojawienia się biedronek była znacząca w przypadku lęgów wiosennych, jesiennych i zimowych — twierdzi dr Sharma.

Naukowcy zauważają, że nie diagnozuje się wielu przypadków nadwrażliwości na biedronki azjatyckie (np. ze względu na nieprawidłowe rozpoznanie). Mamy nadzieję, że pacjentów z wiosenną, jesienną i zimową alergią będzie się teraz pytać o obecność arlekinów w ich otoczeniu.

Jeśli nawet obecnie podejrzewa się uczulenie na biedronki, w sprzedaży nie są dostępne odpowiednie testy.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się

  • Podobna zawartość

    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Od kilkunastu lat jesienią możemy spotkać się się mediach i internecie z doniesieniami o inwazji biedronek na domy i mieszkania. Jednak nie naszych, lubianych biedronek, ale biedronki azjatyckiej (Harmonia axyridis), zwanej czasem arlekinem. Dla niektórych to poważny problem, gdyż H. axyridis może naprawdę tłumnie zawitać do miejsc, w których mieszkamy. Może być to nieco nieprzyjemne, wiązać się z niewielkimi szkodami, jednak biedronki nie są groźne, a problem szybko sam się rozwiązuje. Do następnej jesieni.
      Biedronka azjatycka wygląda odmiennie od naszych siedmio- czy dwukropek. Ale czasem, by odróżnić ją od rodzimych chrząszczy, trzeba się dobrze przyjrzeć. Ta azjatycka jest dość duża, nieco większa od naszej siedmiokropki i sporo większa od dwukropki. Barwa jej pokryw rozciąga się od żółtej, przez pomarańczowe, czerwone aż po melanistyczne czarne. A liczba kropek może wahać się od 0 po 23. Można ją więc pomylić z rodzimą siedmiokropką. Najłatwiej zaś odróżnić obie biedronki po przedpleczu. To część ciała pomiędzy pokrywami, a głową. Nasza siedmiokropka ma przedplecze czarne, a na nim dwie jasne plamki. U biedronki azjatyckiej zobaczymy zaś czarny wzór przypominający literę M. Chociaż nie u wszystkich osobników jest on równie wyraźny.

      W Polsce występuje 76 gatunków biedronek, a Harmonia axyridis z pewnością nie jest gatunkiem rodzimym. Naturalnie występuje w Azji, od Japonii przez Chiny, Mongolię i Koreę, po część Rosji i północ Kazachstanu. W XX wieku zwrócono uwagę, jak bardzo jest to żarłoczne zwierzę i postanowiono wykorzystać je do zwalczania szkodników upraw. Już w 1916 roku podjęto pierwsze próby wprowadzenia jej w USA, a latach 60. XX wieku owad został introdukowany na pola uprawne Białorusi i Ukrainy, a w 1982 roku Francja stała się pierwszym krajem Europy Zachodniej, który sprowadził H. axyridis. Obecnie chrząszcz jest rozpowszechniony w Ameryce Północnej, Południowej, Afryce, Azji i Całej Europie. Do Polski nigdy jej celowo nie sprowadzano, a mimo to powszechnie występuje w całym kraju. Po raz pierwszy biedronkę azjatycką zauważono w 2006 roku pod Poznaniem. Rok później zaczęła zadomawiać się na Dolnym Śląsku, Pomorzu i Mazowszu.

      Środowisko naukowe w Polsce szybko odnotowało nowe zjawisko i w 2008 roku Centrum Badań Ekologicznych PAN rozpoczęło program monitoringu rozprzestrzeniania się biedronki azjatyckiej. Uczeni publicznie poprosili o zgłaszanie przypadków zaobserwowania H. axyridis na terenie naszego kraju. To dało pożywkę mediom. Zaczęły ukazywać się sensacyjnie brzmiące artykuły „Biedronka morderca” czy „Straszna biedronka”. Ich autorzy niejednokrotnie wyolbrzymiali zagrożenia związane z pojawieniem się tego gatunku. W internecie zaczęły pojawiać się ostrzeżenia i informacje o inwazji groźnych biedronek. Niektórzy czytelnicy zapamiętali to do dzisiaj i biedronka azjatycka nadal budzi grozę.

      Harmonia axyridis to – podobnie jak inne biedronki – drapieżnik. Jest przy tym bardzo żarłoczna i agresywna. Może ugryźć człowieka, jeśli się ją naciśnie czy weźmie do ręki i zamknie dłoń. Jednak poza niewielkim zaczerwienieniem i nieprzyjemnym odczuciem nic nam nie grozi. Oczywiście alergicy są narażeni na bardziej nieprzyjemne odczucia. U nich może pojawić się astma, pokrzywka czy obrzęk naczyniowy. Chrząszcz nie jest też groźny dla zwierząt domowych chociaż, jak informuje profesor Jacek Twardowski, kierownik Zakładu Entomologii na Uniwersytecie Przyrodniczym we Wrocławiu, zdarza się, że do weterynarzy trafiają koty z przełykiem podrażnionym po przegryzieniu biedronki.

      Człowiek celowo rozpowszechnił biedronkę azjatycką po całym świecie. I larwy, i dorosłe osobniki są bowiem bardzo żarłoczne, w ciągu doby mogą zjeść nawet kilkadziesiąt mszyc. A gdy jest mało mszyc, żywią się innymi szkodliwymi dla upraw owadami, ich larwami i jajami. Zwalczają więc mklika mącznego i liczne gatunki pluskwiaków. Przy niedoborach pokarmu zaobserwowano też przypadki kanibalizmu. Jednak dzięki tej elastyczności pokarmowej larwy biedronki azjatyckiej łatwiej mogą przetrwać trudne okresy i rozwinąć się w dorosłe osobniki. Gatunek charakteryzuje się bardzo wysoka rozrodczość. Samica w ciągu życia może złożyć do 4000 jaj. Bardzo dobrze też radzi sobie podczas zimowania. Zaobserwowano, że w czasie zimy śmiertelność biedronki azjatyckiej jest znacznie niższa niż niektórych europejskich gatunków.

      I to właśnie przygotowania do zimy wiążą się z inwazjami H. axyridis na nasze mieszkania. Zwierzę na zimowiska wybiera różnego typu szczeliny i zakamarki wśród skał. A tam, gdzie nie ma gór i skał, korzysta z tego, co ma do dyspozycji. Z najróżniejszych szczelin w budynkach. A że zimuje w dużych skupiskach, może to sprawiać wrażenie inwazji. To właśnie wtedy możemy zobaczyć sporo biedronek w naszych mieszkaniach i domach. Wtedy też możemy zostać przypadkiem ugryzieni, a wydzieliny biedronki mogą pobrudzić wyposażenie domu, szczególnie wówczas, gdy je przestraszymy. Problem dość szybko sam się rozwiązuje, gdyż owady wciskają się w szczeliny i znikają nam z oczu.

      Przed inwazją można próbować się bronić. Radykalnym rozwiązaniem jest użycie odkurzacza do pozbierania owadów. Możemy też spróbować uszczelnić wszelkie szpary, jednak często jest to niewykonalne, nierozsądne lub niepraktyczne. Profesor Twardowski zauważa, że biedronki nie lubią kwaśnego zapachu, woni mentolu czy kamfory. Można więc spryskać okna i firanki olejkiem cytrynowym lub miętowym, by odstraszyć owady.

      Z czysto gospodarczego punktu widzenia biedronka azjatycka przynosi sporo korzyści, zjadając olbrzymie ilości owadów uszkadzających uprawy. Jednak jej rola nie jest tak jednoznaczna. Chrząszcz ten żywi się też owocami, wyjadając miąższ z jabłek. Problemy z nim mają producenci wina. Jeśli bowiem do kadzi trafi dużo winogron, w których akurat były pożywiające się nimi biedronki, owady zmienią smak i zapach wina. W końcu wspomnieć musimy o naszej rodzimej faunie. Biedronki azjatyckie są bardzo żarłoczne, bardzo płodne i dobrze radzą sobie w zimie. To zaś oznacza, że stanowią dużą konkurencję dla naszych rodzimych biedronek. Badania prowadzone w Ameryce Północnej, Wielkiej Brytanii i Belgii pokazały, że H. axyridis staje się dominującym drapieżnikiem na zajmowanych przez siebie terenach, a liczebność innych gatunków spada. Tym bardziej, że – przede wszystkim w stadium larwalnym – często poluje na jaja, larwy i poczwarki innych biedronek. Radzi sobie z nią jedynie największa polska biedronka oczatka (Anatis ocellata), wtedy biedronka azjatycka zwykle staje się ofiarą.
      Na razie trudno jednoznacznie stwierdzić, jaki wpływ na polską faunę ma H. axyridis. Można jedynie przypuszczać, że w środowiskach zdominowanych przez uprawy rolne jest to wpływ pozytywny. Jednak wszędzie indziej negatywnie wpłynie ona na bioróżnorodność. Jej wysoka rozrodczość, duża żarłoczność, odporność na warunki środowiskowe i patogeny oraz brak wrogów naturalnych prawdopodobnie spowodują, że rodzime gatunki będą wypierane. A im więcej będzie osobników H. axyridis w Polsce, tym większa uciążliwość spowodowana ich hibernowaniem w budynkach mieszkalnych.

      « powrót do artykułu
    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Naukowcy twierdzą, że standardowy sposób znakowania pingwinów – zakładanie przepasek na wąskich skrzydłach pełniących rolę płetw napędowych – niekorzystnie wpływa na ich przeżycie i rozmnażanie, zmniejszając ostatecznie tempo powiększania się populacji. Zespół Claire Saraux z Uniwersytetu w Strasburgu przez 10 lat obserwował pingwiny królewskie (Aptenodytes patagonicus) i ustalił, że "zaobrączkowane" osobniki miały o 39% mniej piskląt i o 16% niższy wskaźnik przeżywalności od ptaków nieoznakowanych.
      Specjaliści sądzą, że uzyskane wyniki obalają tezę, że ptaki ostatecznie zaadaptują się do opaski. Ornitolodzy zauważyli, że po dekadzie oznakowane pingwiny nadal zjawiały się później na obszarach godowo-lęgowych i odbywały dłuższe wyprawy po jedzenie. Ekipa stwierdziła, że reakcje opaskowanych ptaków na zmienność klimatu (zmiany w temperaturze wody na powierzchni morza i w indeksie oscylacji południowej; SOI - od ang. Southern Oscillation index – oblicza się z różnicy ciśnień miesięcznych i sezonowych między Tahiti a wyspą Darwin) były inne niż u nieoznakowanych.
      Francusko-norweski zespół uważa, że kontynuowanie takiego znakowania pingwinów byłoby w większości sytuacji nieetyczne. Opaski stosuje się od kilkudziesięciu lat. Umożliwiają one zidentyfikowanie poszczególnych zwierząt z odległości.
      Wcześniejsze studia dawały sprzeczne rezultaty. Jedne sugerowały, że znakowanie jest szkodliwe (podczas pływania opaski generują one tarcie albo ściągają pingwinom na głowę drapieżniki, ponieważ odbijają światło i pokazują, gdzie dokładnie znajduje się nielot), podczas gdy inne – jednoroczne – prowadziły do odwrotnych wniosków. Dlatego też metodę stosowano nadal.
      By wyjaśnić sprawę raz na zawsze, naukowcy postanowili przeprowadzić wieloletnie badanie podłużne z prawdziwego zdarzenia. Podążali tropem 100 pingwinów królewskich z kolonii zamieszkującej wyspę Possession u wybrzeży Antarktydy. Połowie ptaków założono opaski, a reszcie wszczepiono pod skórę transpondery. Po upływie 10 lat żyło 18 ptaków z grupy transponderowej i 10 z grupy z opaskami.
      Saraux uważa, że pingwinom można zakładać opaski tylko podczas badań na lądzie, zdejmując je, nim ptak wejdzie do morza. Wtedy pozostają one bezpieczne i użyteczne, gdyż odróżnienie w 50-tysięcznej kolonii "własnych" ptaków naprawdę nie jest łatwe. Wiele grup badawczych nadal stosuje opaski w studiach morskich i jestem prawie pewna, że dojdzie do kontrowersji – niektórzy mogą chcieć kontynuować proceder na innych gatunkach pingwinów, a przecież skutek będzie dla nich zapewne taki sam.
      Wyjaśnieniem dłuższych wypraw po pokarm i opóźnionego przybywania na obszar lęgowy jest najprawdopodobniej zwiększone tarcie podczas pływania. Naukowcy zaobserwowali to u trzymanych w niewoli pingwinów białobokich.
    • przez KopalniaWiedzy.pl
      W toku ewolucji gatunków geny zmieniały się i mnożyły swoje odmiany. Dziś wiemy, że ewolucja potrafi być całkiem szybka, kiedy trzeba a najszybciej zmieniającymi się genami są te odpowiedzialne za rozmnażanie. Z jednym wyjątkiem. Gen Boule, związany z wytwarzaniem nasienia a znany od 2001 roku, musi najwyraźniej być wyjątkowo niezastąpiony, skoro według ostatnich odkryć liczy on sobie co najmniej 600 milionów lat.
      Jeśli ktoś się zastanawia, jak to możliwe, skoro rodzaj ludzki jest wielokrotnie młodszy, to trafił w sedno. Ten gen bowiem człowiek współdzieli prawdopodobnie z większością życia na Ziemi. Odkrycia dokonali naukowcy ze Szkoły Medycyny Feinberga na Uniwersytecie Północno-Zachodnim (Northwestern University Feinberg School of Medicine). Boule jest bezwzględnie wymagany do wytwarzania spermy u tak odmiennych gatunków, jak insekty oraz ssaki. Profesor Eugene Xu przebadał wiele gatunków: człowieka, ssaki, ryby, owady i robaki a nawet prymitywne ukwiały - wszędzie znajdując ten sam, niezmieniony gen. Musi on być zatem - zdaniem odkrywców - tak istotny, że nie może ulec zmianom bez zakłócenia swojej funkcji. Zadziwiające jest, że tak odmienne gałęzie drzewa ewolucji zachowały ten jeden element bez zmian. Dowodzi to bezwarunkowo naszego wspólnego pochodzenia.
      Sam fakt posiadania jakiejś cechy, jak wytwarzania spermy, nie może przesądzać o wspólnym jej źródle. Przykładowo zarówno owady jak i ptaki latają, ale rozwinęły one tę umiejętność niezależnie i oddzielnie. Natura dokonała tego wynalazku więcej niż raz i odpowiedzialne za cechy pozwalające na latanie są całkowicie odmienne geny. Natomiast ten element naszego rozrodu, jak widać, wynaleziono raz i służy kolejnym ewoluującym gatunkom od milionleci.
      Poza rewelacją na polu ewolucji, odkrycie amerykańskich naukowców może mieć praktyczne zastosowanie. Żadne z gatunków, pozbawiony genu Boule, nie może wytwarzać nasienia, a zatem nie może się rozmnażać. Daje to nadzieję na skuteczny środek antykoncepcyjny dla mężczyzn. Daje także sposób na kontrolowanie populacji gatunków niepożądanych lub nawet szkodliwych, poprzez zaatakowanie i unieszkodliwienie jednego tylko genu.
      Miejmy jedynie nadzieję, że przez przypadek ewentualny środek eliminujący Boulego nie wymknie się spod kontroli i nie wywoła skutków podobnych do bomby „M" profesora Wiktora Kuppelweisera, które znamy z filmu „Seksmisja".
    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Okazuje się, że tak zwana męska grypa – skłonność mężczyzn do częstszego, dłuższego i cięższego przechodzenia chorób - bynajmniej nie jest mitem. Badacze z Uniwersytetu w Cambridge ustalili, że wszystkiemu winne jest zamiłowanie do awanturniczego stylu życia.
      W perspektywie ewolucyjnej postępowanie w myśl zasady "żyj szybko, umrzyj młodo" oznaczało, że panowie nie zdołali wypracować sobie tak silnego układu odpornościowego jak panie. Mężczyźni więcej ze sobą konkurują niż kobiety, nie mogą więc tyle zainwestować w ochronę przed patogenami.
      Jeśli założymy, że samce są bardziej narażone na infekcje, to czy dobór naturalny może mieć na ten proces wpływ? – zastanawiali się autorzy raportu. By to sprawdzić, uwzględnili w swoim modelu matematycznym inne czynniki, takie jak ekologia czy epidemiologia, które kształtują odporność kobiet i mężczyzn. Przewiduje on, że lubiąc przygody, przedstawiciele brzydszej płci są bardziej narażeni na zachorowanie, a ich odporność jest niższa, bo nawet w czasie choroby inwestują więcej energii w podtrzymywanie płodności. Poza tym skoro i tak szybko zarażą się znowu, nie potrzebują tak silnego układu immunologicznego.
      W wielu przypadkach mężczyźni są bardziej podatni na infekcje lub trudniej im się ich pozbyć. Proponowane mechanizmy wyjaśniające uwzględniają interferencję między męskimi hormonami i odpornością [gdzie wyższy poziom testosteronu oznacza częstsze przeziębienia i katary] oraz skłonność do podejmowania ryzyka – wyjaśnia dr Olivier Restif. Specjaliści z Cambridge zaznaczają, że u wielu gatunków samce są słabszą immunologicznie płcią.
      Zespół Restifa ustalił, że mężczyźni z pociągiem do ryzykownych, niebezpiecznych zachowań, którzy muszą walczyć o dostęp do kobiet, rzeczywiście mogą być bardziej narażeni na choroby.
      Wzrost męskiej podatności bądź liczby przypadków wchodzenia w kontakt z patogenami sprzyja ich rozpowszechnieniu w całej populacji, stąd tendencja do wyboru wyższej oporności bądź tolerancji u obu płci. Powyżej pewnego poziomu ekspozycji korzyści wynikające z szybkiego wyzdrowienia mężczyzn spadają jednak wskutek ciągłych reinfekcji. Wszystko to prowadzi do sprzecznej z intuicją sytuacji, gdzie panowie z wyższą niż kobieca podatnością lub poziomem ekspozycji wytwarzają w toku ewolucji niższą immunokompetencję.
      Jak tłumaczy Restif, utrzymywanie zdolności do spółkowania było dla mężczyzn ważniejsze od wyzdrowienia, podczas gdy dla kobiet prawdziwy był odwrotny scenariusz. Model przewiduje, że panie będą próbowały jak najszybciej zwalczyć infekcję (bez względu na relatywne ryzyko zarażenia się). W przypadku mężczyzn ewolucja preferuje zaś takich, którzy jeśli ich ryzyko zachorowania jest wysokie, obniżają swoją odporność i pozostają aktywni seksualnie w czasie choroby.
    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Obrzezanie, którego skuteczność jako procedury zmniejszającej ryzyko zakażenia HIV udowodniono już kilka lat temu, sprzyja także ograniczeniu patogennej flory bakteryjnej na prąciu - twierdzą badacze z Translational Genomics Research Institute (TGen) oraz Johns Hopkins University. O odkryciu informowało czasopismo PLoS ONE.
      Celem studium, prowadzonego pod wodzą dr. Lance'a B. Price'a oraz dr Cindy M. Liu, było ustalenie składu flory bakteryjnej zamieszkującej w rowku zażołędnym (miejcu na granicy żołędzi oraz trzonu penisa) u 12 mężczyzn. U każdego z panów pobrano dwa wymazy, jeden przed zabiegiem obrzezania oraz drugi po pewnym czasie po nim. Identyfikacji mikroorganizmów dokonano dzięki sekwencjonowaniu fragmentów ich DNA.
      Jak wykazano na podstawie analiz, po wycięciu napletka u mężczyzn doszło do znacznego zmniejszenia liczby bakterii bezwzględnie beztlenowych, tzn. takich, które nie są w stanie przeżyć w obecności tlenu. Właśnie one są uważane za główną przyczynę zakażeń oraz stanów zapalnych narządów rozrodczych u obu płci.
      Oprócz zmniejszonej liczby potencjalnie patogennych bakterii zamieszkujących na prąciu mężczyźni obrzezani są chronieni przed infekcjami także dzięki zgrubieniu powierzchni żołędzi.
      Dla osób obrzezanych prawdopodobnie jedyną wadą przejścia zabiegu jest fakt, iż niszę po bakteriach bezwzględnie beztlenowych mogą zająć gatunki tlenowe posiadające pewien potencjał patogenności. Zapewnienie, że nisza pozostawiona przez beztlenowe bakterie sprzed obrzezania zostanie zapełniona przez "dobre" bakterie ma krytyczne znaczenie, ocenia ten fakt dr Liu.
      Dalsze badania zespołu z TGen oraz Johns Hopkins University będą miały na celu określenie, czy (i jeśli tak, to które) bakterie obecne na penisie przed obrzezaniem mogą sprzyjać zakażeniu HIV. Naukowcy chcą także wiedzieć, czy możliwa jest eliminacja szkodliwych mikroorganizmów bez konieczności przeprowadzenia obrzezania, którego upowszechnienie w wielu krajach byłoby trudne m.in. ze względów kulturowych.
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...