Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

Rekomendowane odpowiedzi

Podczas przesłuchań przed australijskim Senatem, parlamentarzyści dowiedzieli się, że koszty porzucenia oprogramowania o zamkniętym kodzie na rzecz programów open source, mogą być wyższe niż spodziewane oszczędności.

Graham Fry, szef Australian Government Information Management Office (AGIMO) zeznał, że cała operacja może być nieopłacalna. Agendy rządowe mają obowiązek rozważenia kosztów i zysków za każdym razem, gdy chcą zakupić oprogramowanie. Oznacza to, że konieczne jest oszacowanie wartości oprogramowania o zamkniętym i otwartym kodzie. Jeśli jednak koszt wykonania takich obliczeń jest więĸszy, niż koszt samego oprogramowania, należy dwukrotnie się zastanowić - stwierdził Fry.

Każdego roku rząd Australii wydaje około 500 milionów na oprogramowanie. Z danych AGIMO wynika, że w 2007 roku około 68% agend rządowych używała oprogramowania open source lub też prowadziła programy pilotażowe dotyczące jego wykorzystywania.

Fry przypomniał parlamentarzystom, że termin "open source" nie oznacza "darmowe". Co prawda być może udałoby się zaoszczędzić na kosztach licencji, jednak mogą wzrosnąć koszty wsparcia technicznego.

Przejścia na open source domagają się australijscy Zieloni.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Może najlepiej zrobić to stopniowo, zastąpić jeden program innym - darmowym, zobaczyć jak się przyjmie, jeśli dobrze to pomyśleć nad czymś większym itd.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

U mnie w firmie OpenOffice przyjął się tak dobrze, ze na format docx pracownicy reagują zdziwieniem i proszą kontrahentów na przysłanie plików w normalnym formacie, co ci niezwłocznie i bez problemów robią.

 

W domu z tego co wiem wszyscy pracownicy również używają OpenOffice

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Może najlepiej zrobić to stopniowo, zastąpić jeden program innym - darmowym, zobaczyć jak się przyjmie, jeśli dobrze to pomyśleć nad czymś większym itd.

 

Ale tak się próbuje robić. W ostatnich latach prowadzono wiele głośnych programów pilotażowych (np. w Monachium czy Birmingham) i nic z tego nie wyszło.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

cóż... program masz za darmo.. ale wsparcie techniczne często już nie... do tego dochodzi jeszcze koszt szkolenia które zwykle jest droższe niż zakup programu który wszyscy znają...

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Tyle, że niekoniecznie będą to koszty wyższe w perspektywie czasu. Od momentu przejścia na Open Source i trzymania się jednej dystrybucji kosztów będzie ubywać, bo pracownicy już będą znali, bo admini też będą lepiej się orientować, będzie potrzeba mniej wsparcia technicznego i mniej kursów doszkalających... Wszystko będzie z czasem tańsze w utrzymaniu. A to, że przy przejściu z jednego systemu na drugi są koszta - no cóż, przy wprowadzaniu programów o zamkniętym kodzie źródłowym tak samo trzeba było przeprowadzić szkolenia dla pracowników i jakoś nikt tak nad tym nie płakał...

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach
Oznacza to, że konieczne jest oszacowanie wartości oprogramowania o zamkniętym i otwartym kodzie. Jeśli jednak koszt wykonania takich obliczeń jest więĸszy, niż koszt samego oprogramowania...

 

Chyba powinni policzyć różnice kosztów w używaniu zamkniętego i otwartego oprogramowania i na tej podstawie decydować, a nie różnicy kosztów między wprowadzeniem darmowego oprogramowania a pozostaniem przy obecnym. Tu zawsze wyjdzie na niekorzyść zmian. Swoją drogą nie wiedziałem, że dodanie i pomnożenie przez siebie paru liczb, to są aż tak wysokie koszta, że aż nie opłaca się tego liczyć.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Chyba powinni policzyć różnice kosztów w używaniu zamkniętego i otwartego oprogramowania i na tej podstawie decydować, a nie różnicy kosztów między wprowadzeniem darmowego oprogramowania a pozostaniem przy obecnym.[...]

 

Nie wiem czy zauważyłeś, ale mamy tu do czynienia z nowym, wyższym poziomem FUDu. Innymi słowy: nawet nie próbujcie porównywać bo stracicie czas i pieniądze na porównania. Najzabawniejsze jest to, że nie pada żadna liczba. Wszystko jest w trybie warunkowym. Słowo "może" jest chyba najczęściej używane. Może :D tylko spójniki są częstsze....

Co co zastępowalności: Stopień integracji produktów MS jest naprawdę wysoki i Open Source, z natury rzeczy, nie jest w stanie konkurować. 

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Ech, to Open Source... Próbowaliśmy zrobić projekt językowy w oparciu o platformę Qt4. Świetna sprawa - naprawdę wygodnie się programowało, rozwiązała ona wiele problemów z Unicode, bibliotekami i dynamiczną alokacją. Problem polega na tym, że chociaż każdy program można wykorzystywać komercyjnie, to trzeba opublikować jego kod źródłowy. I tu jest fajna sprawa. Bo jeśli tak byśmy zrobili, to dowolna firma z dużymi funduszami przejęłaby skopiowałaby nasz projekt i szybciej wypromowała. Można też wykupić licencję do korzystania z Qt - bodajże 3000 Euro za jedną osobę pracującą na jednym stanowisku komputerowym - wtedy kodu publikować nie można. Tylko co zrobić, jak się zaczyna z praktycznie zerowymi funduszami? Jednak nie wszystko złoto, co się świeci...

 

Swoją drogą - czy ktoś z Was podobnie jak ja uważa, że Zieloni to chorzy umysłowo populiści? Oni zawsze chcą czegoś, co ładnie brzmi ale wcale się nie sprawdza. Może trochę odbiegam od tematu, ale prawie codziennie mijam Zielonych namawiających do finansowego wspierania ich durnych akcji... Nawet mi się za bardzo nie chce o tym pisać, to tylko Lema zacytuję:

 

Francuzi przewozili swoje odpady przez Niemcy specjalnymi pociągami „Castor” i Zieloni reagowali na to atakami niemal paranoicznego strachu; w rezultacie każdy taki transport strzeżony był przez ogromne kolumny policji. Trochę w tym szaleństwa, ale ludzie w ogóle są szaleni, sprawa „Castora” nie stanowiła więc przypadku wyjątkowego. Starczyło przecież odejść dwieście metrów od toru kolejowego, by mieć całkowitą pewność, że nic nam nie zagraża. A potencjalne niebezpieczeństwa, jakie się z przewożeniem owych odpadów wiążą, są w ogóle niczym w porównaniu z tym, co dzieje się na północ od półwyspu Kola, gdzie w morzu zalegają cmentarzyska łodzi podwodnych z wielką liczbą posowieckich reaktorów.

 

Ostatnio spotkałem się z bardzo ciekawymi wynikami badań dotyczącymi skutków promieniowania czarnobylskiego: nie są tak straszne, jak się spodziewano. Oczywiście, wielu spośród uczestników akcji ratunkowej po wybuchu zmarło, a z powodu radioaktywnego cezu, który ma długi okres połowicznego rozpadu, zwiększyła się zachorowalność na raka tarczycy, ale w sumie liczba zgonów nie jest wielka. Można by sądzić, że tak zwani Zieloni będą tymi wiadomościami zachwyceni, ale nie – oni są wściekli, życzyli sobie, żeby ofiar było więcej, próbują nawet zarzucać naukowcom przekłamywanie wyników badań. Myślę, że przekłamań nie było, po prostu nasza substancja dziedziczna okazała się bardziej odporna.

 

I mój ulubiony fragment:

 

Istotnie, niemieccy Zieloni, pozostający z socjaldemokratami w sojuszu, chcą koniecznie „wysiąść” z energii atomowej i ciągną za sobą Szwecję. Zgro-madziłem tutaj pewną ilość materiałów dotyczących czysto rzeczowych, zupełnie pozapolitycznych rachub z tym związanych. Elektrownia paliwowa o mocy 1000 megawatów wydala około stu razy więcej substancji radioaktywnych aniżeli analogiczna elektrownia nuklearna. Dzieje się tak dlatego, ponieważ w węglu kamiennym znajdują się pewne ilości między innymi uranu i toru, które podczas spalania zostają wyrzucone w atmosferę. Rocznie z elektrowni węglowych na świecie zostaje wydalonych trzydzieści siedem tysięcy trzysta ton uranu i toru. A ponieważ uran i tor mogą służyć jako paliwo nuklearne, spalanie zwyczajnego węgla więcej marnuje energii, aniżeli jej wytwarza! Gdyby bowiem ukryte w nim paliwo nuklearne skoncentrować, byłaby z tego niemała korzyść.

Jedna tysiącmegawatowa elektrownia na węgiel uwalnia trzydzieści sześć kilogramów uranu 238 – to już jest równowartość dwóch bomb atomowych. Oczywiście uran ten jest silnie rozproszony, ale, paradoksalnie, z popiołu powęglowego zgromadzonego na hałdach w pobliżu elektrowni łatwo ekstrahować nuklearne pierwiastki. Każdy kraj posiadający elektrownie węglowe mógłby z tych popiołów uzyskać taką ich ilość, która pozwoli mu stworzyć wielki jądrowy arsenał – potrzebne są tylko stosowne (drogie) urządzenia przetwarzające.

Jako źródło energii elektrycznej węgiel należy do najbardziej niebez-piecznych. Szkodliwe substancje wydalane przez elektrownie węglowe tylko w USA powodują, według tamtejszych statystyk, piętnaście tysięcy przedwczesnych zgonów rocznie. Węglowe, czyli konwencjonalne elektrownie wprowadzają mianowicie do atmosfery, w postaci gazów i zawiesin cząsteczkowych, siarkę i tlenki azotu powodujące kwaśne deszcze i mgłę, arsen, rtęć, kadm, ołów, bór, chrom, miedź, fluor, molibden, nikiel, wanad, cynk, a także tlenek i dwutlenek węgla.

(...) Wszystko to bowiem kryje się w węglu kamiennym, w którym podczas procesu spalania tylko sam węgiel ulega połączeniu z tlenem. Elektrownie konwencjonalne w sposób istotny powiększają wskutek tego efekt cieplarniany na skalę globalną. Nie można przy tym zapominać, choć należy to do zupełnie innej materii, że na Ziemi żyje obecnie sześć miliardów ludzi, a z tego dwa miliardy w ogóle nie mogą korzystać z energii elektrycznej – czyli że nierówność w tym względzie jest wielka i w dodatku wciąż rośnie,

w miarę wzrostu globalnej populacji.

W związku z tym, że Niemcy usiłują zrezygnować z energetyki atomo-wej, produkuje się u nich bardzo wiele fotokomórek konstruowanych na zasadzie półprzewodników przetwarzających promieniowanie słoneczne w elektryczność; powleka się nimi na przykład dachy. Te urządzenia nie są jednak wieczne, a ich ciągła produkcja powoduje powstawanie wielce toksycznych związków metali. Taki jest oto bilans: trzydziestoletnie istnienie napędzanej przez Słońce elektrowni łączy się z powstaniem sześciu tysięcy ośmiuset pięćdziesięciu ton szkodliwych odpadów!

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

WhizzKid, nie próbowaliście składać wniosku o dotacje z UE na innowacje?

 

Co do Zielonych, pełna zgoda. Aż się dziwię, że się z nimi jeszcze negocjuje.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

WhizzKid, nie próbowaliście składać wniosku o dotacje z UE na innowacje?

 

Szczerze - nie. Wynika to z tego, że projekt jest w mało zaawansowanym stadium, i po prostu nie byłoby co przedstawiać. A jest to taki projekt, że cześć błędów wyszłaby w praniu, więc publikacja dla średniego grona byłaby wskazana - trudno to jednak zrobić nie łamiąc licencji. Kwestia polega też na tym, że uniwersytet w ten projekt zaangażowany nie jest - tak więc chciałem wskazać na trudności "samodzielnego" wybicia się przez OS.

 

Jeśli chodzi o dotacje z UE to już się nawet przyglądałem sprawie, ale i tak trochę czasu musi minąć, aż będziemy mieli wyniki (tanich) badań, a "wdrożenie" całości zajmie może z kwartał, a dotacje na ogół mają jakieś ramy czasowe. Dziwi mnie, że taki duży uniwersytet jak UAM nie am MSDNAA, ani nie oferuje żadnej platformy wspomagającej badania z jakiejkolwiek strony (a wiem, że taką możliwość mają - UAM ma np. dostęp do niemal wszystkich korpusów językowych, a studenci - do żadnych).

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Wydaje mi się, że na razie do problemu open source - closed source podchodzi się od d... strony.

Po pierwsze, nikt nie jest w stanie porównać kosztów jako takich uwzględniając tak szerokie kategorie jak open/closed source. Jest tak wiele programów, potrzeb i zastosowań, że przeprowadzenie analizy jest niemożliwe.

Można za to porównać konkretne programy w konkretnych zastosowaniach. Widziałem 1 czy 2 takie porównania i wcale nie jest tak, że jak coś jest open source to jest tańsze i lepsze.

Problem z takimi porównaniami jest też taki, że najczęściej robia je zainteresowane strony (samodzielnie lub zlecają to zewnętrznym firmom). A więc producenci programów. Więc trzeba do nich podchodzić ostrożnie. Inne źródło badań to np. przedsiębiorstwa, które zastanawiają się nad zmianami w swoim IT. Tylko, że takie przedsiębiorstwa nie po to wydają grubą kasę na opłacenie analityków, by potem tą wiedzą dzielić się z konkurencją, informując ją jednocześnie dokładnie o tym, jak mają skonfigurowany swój system informatyczny.

 

A programy pilotażowe takiemu Monachium czy inszemu Birmingham nie wychodzą, bo też są robione od d... strony. Najczęściej z powodów ideologicznych rzuca się pomysł "przechodzimy na open source", pomysł znajduje poklask i rozpoczynany jest program pilotważowy, podczas którego testuje się najbardziej radykalny scenariusz - totalną wymianę oprogramowania. Tymczasem średnio rozgarnięty człowiek wie, że to nie jest tak, że open source jest z definicji lepsze i tańsze w użytkowaniu, a closed source - droższe i gorsze.

Po kiego grzyba np. testować w urzędach Linuksa, gdy z góry wiadomo, że urząd musi używać MS Office'a? Takie testy od razu dadzą negatywny wynik i na przyszłośc nikt nie zgodzi się na wydanie kupy kasy na program pilotażowy. Znacznie lepiej wstępnie rozważyć, że skoro musimy mieć MS Office'a to musimy mieć i Windows, ale za to może warto przetestować, czy GIMP może zastąpić Photoshopa i czy obecnie wykorzystywany program do księgowości nie ma tańszego/lepszego zamiennika? To rzucanie się w rozwiązania zerojedynkowe nie daje żadnych rezultatów.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Koordynowalem wdrozenie kilku projektow OSS w firmie i koszta byly nieporownywalnie mniejsze, niz w przypadku projektow komercyjnych o zamknietym kodzie. Wdrozenie otwartozrodlowych programow komunikacji internetowej, a takze biurowych zamknelo sie w kosztach wsparcia technicznego, zas oprogramowanie wspomagajace prace firmy [ERP/CRM/etc] kosztowalo firme kilkadziesiat tysiecy zl + opcjonalny abonament na kompleksowe wsparcie techniczne, co przy kilkuset tysiacach zl produktow komercyjnych o zamknietym kodzie i kosztach dodatkowych szkolen jest oplacalne. Rowniez cala infrastruktura internetowa, w tym oprogramowanie serwerow i niektorych stacji klienckich opiera sie w firmie na rozwiazaniach OSS. Calosc funkcjonuje wlasciwie do dzis, a od wdrozenia minely dwa lata.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Inna sprawa, że idiotyczne jest twierdzenie, że koszty wsparcia dla open source mogą wzrosnąć (jest to jeden z głównych punktów oparcia całej tej teorii o tym, że nie warto open source stosować), ale jednoczesnie nikt nie mówi o tym, że w przypadku closed source może być dokładnie tak samo. Właśnie tak się pisze raporty na zamówienie... ::D

 

Inna sprawa, że koszty wsparcia można bardzo łatwo ustalić na podstawie długofalowej umowy na świadczenie określonych usług.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Ech, to Open Source... Próbowaliśmy zrobić projekt językowy w oparciu o platformę Qt4. Świetna sprawa - naprawdę wygodnie się programowało, rozwiązała ona wiele problemów z Unicode, bibliotekami i dynamiczną alokacją. Problem polega na tym, że chociaż każdy program można wykorzystywać komercyjnie, to trzeba opublikować jego kod źródłowy.

 

Qt4 jest na licencji LGPL (Lesser/Library GPL), a więc można łączyć z kodem własnościowym bez konieczności ujawniania źródeł, nie ma też obowiązku kupowania wersji komercyjnej Qt4, a więc płacenie za nią ma sens tylko jeśli bez wsparcia technicznego producenta się nie obejdzie.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Qt4 jest na licencji LGPL (Lesser/Library GPL), a więc można łączyć z kodem własnościowym bez konieczności ujawniania źródeł, nie ma też obowiązku kupowania wersji komercyjnej Qt4, a więc płacenie za nią ma sens tylko jeśli bez wsparcia technicznego producenta się nie obejdzie.

 

Hmm, ja to rozumiem inaczej. LGPL dotyczy przecież bibliotek? Bo widzisz, ja i główny "exe" i biblioteki chciałem zrobić w Qt4, czyli de facto wykorzystując kod źródłowy Qt. Gdybym zrobił program w czystym C++ i dodał jedną bibliotekę w Qt, to wtedy bym tylko tę bibliotekę musiał udostępnić. Do takiego wniosku dochodziłem za każdym razem i tak mi dwóch konsultowanych znajomych mówiło - jak jestem w błędzie, to mnie wyprowadź, chętnie napiszę cały program w Qt bez konieczności publikowania źródeł. Czy dotyczy to każdego rodzaju łączenia? Jeśli zrobię cały program w Qt API, to nie będę musiał nic udostępniać?

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Hmm, ja to rozumiem inaczej. LGPL dotyczy przecież bibliotek? Bo widzisz, ja i główny "exe" i biblioteki chciałem zrobić w Qt4, czyli de facto wykorzystując kod źródłowy Qt. Gdybym zrobił program w czystym C++ i dodał jedną bibliotekę w Qt, to wtedy bym tylko tę bibliotekę musiał udostępnić. Do takiego wniosku dochodziłem za każdym razem i tak mi dwóch konsultowanych znajomych mówiło - jak jestem w błędzie, to mnie wyprowadź, chętnie napiszę cały program w Qt bez konieczności publikowania źródeł. Czy dotyczy to każdego rodzaju łączenia? Jeśli zrobię cały program w Qt API, to nie będę musiał nic udostępniać?

Qt4 jest wydane na potrójnej licencji GPL/LGPL/komercyjna do wyboru, a wszelkie źródła twierdzą, że LGPL pozwala na dynamiczne linkowanie z biblioteką bez konieczności wydawania linkowanego kodu na tej samej licencji LGPL, a więc bez konieczności ujawniania źródeł, jednak prawo to śliska sprawa, niektórzy mianowicie interpretują zawarty w licencji LGPL zapis na temat tzw dzieł pochodnych (ang. derived works), które to wymuszają stosowanie LGPL, jako odnoszący się do każdego przypadku dziedziczenia, które przecież jest kluczowe w programowaniu w językach obiektowych jak C++. Co prawda na swoich stronach FSF twierdzi http://www.gnu.org/licenses/lgpl-java.html, że nie było to intencją przy komponowaniu licencji, jednak jako że takie zastrzeżenie nie jest jej częścią, to nie ma ono mocy prawnej, dopiero w kolejnej wersji 3 licencji LGPL zostało to wyjaśnione, jednak w przypadku Qt4 obowiązuje wersja 2.1 tej licencji, stąd niepewność pozostaje.

Moim zdaniem można by się zabezpieczyć przez stworzenie biblioteki pośredniej, która dostarcza właściwej aplikacji klas dziedziczonych z Qt, w takiej sytuacji chyba tylko ona musiałaby być wydana na LGPL.

Osobną sprawą jest konieczność co najmniej dostarczania na żądanie źródeł Qt4 w wypadku dystrybuowania wersji binarnych bibliotek wraz z aplikacją.

Na stronie forumprawne.org są dwa wątki poświęęcone Qt4 i LGPL.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Zawsze można spróbować wydać program na licencji BSD we wczesnej fazie a później zamknąć źródła .

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Zawsze można spróbować wydać program na licencji BSD we wczesnej fazie a później zamknąć źródła .

 

A skąd się tutaj wzięła licencja BSD?

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się

  • Podobna zawartość

    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Około 25 milionów lat temu australijskie Terytorium Północne pokryte było gęstym lasem, w którym żyły liczne gatunki koali, wczesne kangury czy przodkowie największego torbacza w historii, gatunku Diprotodon optatum. Paleontolodzy z Flinders University, którzy przez ostatnie lata badali skamieniałości znalezione w pobliżu Pwerte Marnte Marnte, poinformowali o zidentyfikowaniu dwóch nowych gatunków – wombata o bardzo silnych szczękach i oposa o dziwacznych zębach. To przedstawiciele torbaczy, których linie ewolucyjne dawno wygasły i nie mają współczesnych potomków, mówi doktorant Arthur Crichton.
      Na tym późnooligoceńskim stanowisku znajdowane są najstarsze szczątki torbaczy podobnych do współczesnych oraz wielu przedstawicieli nieistniejących już zwierząt, jak np. rodziny Ilariidae podobnej do wombatów skrzyżowanych z koala.
      Jeden z nowo odkrytych gatunków to opos Chunia pledgei. Jego zęby to koszmar dentysty. Miały wiele zaostrzonych wierzchołków znajdujących się jeden obok drugiego, jak linie w kodzie paskowym. Drugi z gatunków – Mukupirna fortidentata, do duży odległy krewny dzisiejszego wombata. Szczęki i zęby wskazują, że miał bardzo silny zgryz, stwierdza Crichton.
      Jego siekacze były bardziej podobne do zębów wiewiórek, znacznie większe od pozostałych zębów. Prawdopodobnie świetnie nadawały się do rozgryzania orzechów, ziaren czy bulw. Co interesujące, jego zęby trzonowe były bardzo podobne do zębów niektórych współczesnych małp, np. makaków. Dla porównania, dzisiejsze wombaty mają zęby, które rosną przez całe życie, gdyż ścierają się na ich głównym pożywieniu, trawie, dodaje profesor Gavin Priedaux.
      Mukupirna fortidentata ważył około 50 kilogramów i należał do największych torbaczy swojej epoki. Był on przedstawicielem wymarłej linii ewolucyjnej Mukupirnidae, która ponad 25 milionów lat temu oddzieliła się od wspólnego przodka z dzisiejszymi wombatami. Wombaty odniosły sukces, a Mukupirnidae wyginęły przed końcem oligocenu.
      Z kolei opos Chunia pledgei należy do mało poznanej wymarłej rodziny Ektopodontidae. Wszyscy jej przedstawiciele mieli dziwaczne zęby z charakterystycznymi ostrzami ustawionymi jak kod kreskowy. I każdy gatunek charakteryzował się własnym wzorcem.
      Badane zwierzęta żyły w czasie, gdy klimat Australii zaczął zmieniać się na coraz bardziej suchy.

      « powrót do artykułu
    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Na odległej australijskiej Pustyni Tanami trwa wyścig z czasem, którego celem jest udokumentowanie tamtejszych dendroglifów – rysunków wyrytych w baobabach przed setkami, a może nawet tysiącami lat. Australijskie dendroglify (arborglify) to niezwykle intrygująca forma ekspresji kulturowej Aborygenów. W przeciwieństwie do słynnych australijskich petroglifów są one słabo poznane. Prowadzone dotychczas nieliczne badania skupiały się na badaniu dendroglifów z okresu po przybyciu Europejczyków do Australii.
      Baobab australijski (Adansonia gregorii) to jeden z ośmiu gatunków baobabów. Pozostałe występują w Afryce (1 gatunek) i na Madagaskarze (6 gatunków). Wiadomo, że A. gregorii jest długo żyjącym drzewem, jednak określenie jego wieku jest trudne, gdyż wewnętrzna część pnia jest miękka i włóknista, nie tworzą się na niej pierścienie wzrostu. Najstarszym znanym baobabem australijskim jest drzewo z Kimberley Coast. Został na nim wyryty napis „HMC Mermaid 1820”. Wyrył go członek drugiej wyprawy Philipa Parkera Kinga wokół Australii, gdy ich statek musiał dobić do brzegu, by naprawić stępkę. W chwili wyrycia napisu obwód drzewa wynosił 8,8 metra. Obecnie, ponad 200 lat później, inskrypcja jest wciąż wyraźna, a obwód drzewa wynosi około 12 metrów.
      W ostatniej dekadzie w Afryce uschło wiele najstarszych baobabów. Przyczyną były prawdopodobnie zmiany klimatu. W Australii nie prowadzono badań nad stanem najstarszych baobabów, jednak wiadomo, że zagrażają im uderzenia piorunów, pożary buszu oraz insekty, które żerują na korze i mogą uszkadzać lub niszczyć dendroglify. Ponadto, jako że wnętrze baobabu jest miękkie, gdy drzewo umiera, zapada się i wali. Biorąc więc pod uwagę naszą nieznajomość rzeczywistego wieku baobabów, a zatem trudność w przewidzeniu, kiedy mogą zginąć, oraz inne zagrożenia dla dendroglifów, grupa badaczy stwierdziła, że konieczne jest ich udokumentowanie.
      Na łamach pisma Antiquity opisano właśnie prowadzone przez rok prace nad dokumentowaniem dendroglifów na Pustyni Tanami, która rozciąga się na granicy pomiędzy Zachodnią Australią a Terytorium Północnym. Obszar ten uznawany jest za zbyt suchy dla baobabów, ale w niektórych częściach pustyni odnotowywano obecność dużej liczby drzew.
      Naukowcy z The Australian National University (ANU), The University of Western Australia i University of Canberra, udokumentowali 12 drzew z glifami. Rzeźby, jak mówią ustne przekazy z okolicy, to opis ścieżki, którą w czasie snu podążał przodek, tworząc fizyczny świat. W tym przypadku mowa tutaj o wężu (lingka), a konkretnie czarnicy brunatnej, który był przodkiem klanu Lingka z ludu Djaru. Dominującym motywem są węże, ślady emu i ślady kangurów. Zauważono też motyw podobny do jednej z australijskich jaszczurek, niezidentyfikowany motyw zoomorficzny oraz liczne glify geometryczne.
      Przedstawienia węży miały różne formy. Od zwierząt w pozycji zwiniętej, po wyprostowaną, jakby się poruszające. Nie zauważono też żadnego wzorca występowania glifów. Tworzono je we wszystkich kierunkach geograficznych, większość z nich znajduje się na wysokości od 0,5 do 2 metrów nad ziemią. Wokół niektórych drzew znaleziono fragmenty kamieni służących do ostrzenia oraz kamienne odłupki. Nie było to zaskoczeniem, gdyż w okolicach, w których brak jest skał i jaskiń Aborygeni na miejsca obozowania wybierali duże drzewa.
      Glify na baobabach stanowią część tradycji Aborygenów, w ramach której rdzenni mieszkańcy Australii oznaczali krajobraz i nadawali mu znaczenie. Dendroglify opowiadają ważne historie i zawierają symbole klanowe. Podobnie jak petroglify, które były odnawiane przez pokolenia, także dendroglify były odświeżane. Opisane badania mają rzucić więcej światła na ten słabo poznany aspekt kultury Aborygenów.

      « powrót do artykułu
    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Naukowcy z The University of Western Australia i Flinders University odnaleźli największą znaną roślinę na świecie. To pojedyncza roślina trawy morskiej, która rozciąga się na 180 kilometrów. Roślina jest też niezwykle odporna, gdyż liczy sobie co najmniej 4500 lat, musiała więc poradzić sobie z wieloma zmianami w swoim otoczeniu. Niezwykła roślina znajduje się w jasno oświetlonych promieniami słonecznymi wodach Shark Bay w Australii Zachodniej. To teren wpisany na listę Światowego Dziedzictwa.
      Biolog ewolucyjna doktor Elizabeth Siclair z Uniwersytetu Zachodniej Australii i jej zespół chcieli zbadać różnorodność genetyczną łąk trawy morskiej w Shark Bay i określić, które rośliny warto zebrać w celu przeprowadzenia projektu restauracji traw morskich. Często zadajemy sobie pytanie, jak wiele różnych roślin rośnie na takich łąkach i postanowiliśmy wykorzystać narzędzia genetyczne, by na nie odpowiedzieć, mówi doktor Sinclair.
      Naukowcy pobrali więc próbki z całej Shark Bay i – wykorzystując 18 000 markerów – wykonali genetyczny odcisk palca roślin. Odpowiedź dosłownie zwaliła nas z nóg. Okazało się, że to jedna roślina. Jedna roślina, która rozprzestrzeniła się na 180 kilometrów Shark Bay. To czyni ją największą znaną nam rośliną na Ziemi, mówi główna autorka badań, Jane Edgeloe. Cała podwodna łąka o powierzchni 200 km2 pochodzi z jednej rośliny, która skolonizowała tak olbrzymi obszar.
      Doktor Sinclair podkreśla jeszcze jedną cechę niezwykłej rośliny. Jest ona poliploidem, co oznacza, że posiada dwukrotnie więcej chromosomów, niż inne klony trafy morskiej. Całkowita duplikacja genomu drogą poliploidalności dochodzi, gdy ma miejsce hybrydyzacja roślin rodzicielskich. Ich potomstwo posiada po 100% genomu każdego z rodziców, zamiast standardowych 50%, wyjaśnia doktor Sinclair. Rośliny poliploidalne często występują w ekstremalnych środowiskach i często nie mogą mieć potomstwa, ale potrafią się rozrastać. Ta gigantyczna trawa morska właśnie to zrobiła. Nawet bez możliwości kwitnienia i wytwarzania nasion odniosła sukces. Jest naprawdę wytrzymała, doświadcza dużych różnic temperatur i zasolenia oraz wystawiona jest na ekstremalne oddziaływanie promieniowania słonecznego. Wszystkie te czynniki byłyby bardzo trudne do zniesienia dla większości roślin, dodaje uczona.
      Obecnie australijscy naukowcy planują serię eksperymentów, dzięki którym chcą dowiedzieć się, jak roślina przeżyła i rozrosła się w tak trudnych warunkach.
       


      « powrót do artykułu
    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Po raz pierwszy w historii premier Australii ogłosił stan wyjątkowy i przyznał, że z powodu zmian klimatu jego kraj staje się coraz trudniejszym miejscem do życia. W ciągu ostatnich dwóch tygodni dwa australijskie stany – Nowa Południowa Walia i Queensland – doświadczyły rekordowych opadów deszczu. Powodzie zabiły 20 osób, a tysiące domów znalazło się pod wodą.
      Możliwość ogłoszenia stanu wyjątkowego znalazła się w prawodawstwie Australii niedawno, po katastrofalnych pożarach z początku roku 2020. Jego wprowadzenie ma umożliwić szybką reakcję na zagrożenia i pomoc ludności. Władze centralne mogły dzięki temu szybko przeznaczyć dziesiątki milionów dolarów dla ofiar powodzi. Osoby dorosłe otrzymają natychmiastowe wsparcie w wysokości 2000 dolarów australijskich, a dzieci po 800 dolarów.
      Ekstremalne opady spowodowały ewakuację 60 000 osób, zamknięto setki szkół a mieszkańcom Sydney i regionu Illawarra w Nowej Południowej Walii doradzono, by nigdzie nie podróżowali.
      Sytuacja rzeczywiście jest wyjątkowa. To najbardziej wilgotny początek roku w historii Sydney i drugi najbardziej wilgotny w historii Brisbane. W Sydney spadło już w bieżącym roku ponad 860 mm deszczu. Zwykle tyle opadów notuje się do końca lipca. Najgorsze były ostatnie dni, kiedy to pomiędzy poniedziałkiem 7 marca, a czwartkiem 10 marca na przedmieścia Sydney spadło aż 200 mm deszczu. Powodzie zatopiły budynki mieszkalne, gospodarcze, drogi, podmyte brzegi rzek. Wiele miejscowości jest odciętych od świata. Szacunki mówią o stratach sięgających 2 miliardów dolarów.
      Rada Klimatyczna Australii opublikowała raport, w którym stwierdza, że kraj ma do czynienia z ekstremalną katastrofą. Sytuacja jest obecnie tak zła, że teraz nawet zwykłe opady deszczu mogą skończyć się kolejnymi powodziami. Panuje wysoka wilgotność, na lądzie znajduje się dużo wody, która może odparować i ponownie opaść. Rada przypomina, że uczeni od dziesięcioleci ostrzegali, że antropogeniczna emisja dwutlenku węgla doprowadzi do zmian klimatu i ekstremalnych zjawisk pogodowych. Teraz mamy do czynienia z ulewnymi deszczami, a na przełomie lat 2019/2020 panowała olbrzymia susza, której skutkiem były katastrofalne pożary.

      « powrót do artykułu
    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Dwumetrowej długości przedstawienie kangura to najstarszy w Australii nietknięty rysunek naskalny. Zabytek znaleziono w Australii Zachodniej w regionie Kimberley. Jest on znany jest z rysunków tworzonych przez kolejne generacje zamieszkujących go ludzi, gdzie starsze rysunki są przykryte młodszymi. Najstarszy nietknięty rysunek udało się dokładnie datować dzięki... osom.
      Datowanie radiowęglowe, wykorzystane przez naukowców z Uniwersytetów w Melbourne oraz Zachodniej Australii wykaząło, że kangur powstał pomiędzy 17 500 a 17 100 lat temu.
      W północnej Australii żyją gatunki os, które budują gniazda z mułu. Zwykle gniazda te powstają w jaskiniach. Niektóre z nich są używane przez osy przez dziesiątki tysięcy lat, dzięki czemu mamy tam do czynienia z kolejnymi warstwami gniazd. Niektóre z nich pokrywają i niszczą sztukę naskalną. Jednak dają one również niepowtarzalną okazję do jej datowania, gdyż gniazda zawierają materiał organiczny. W niezwykle rzadkich przypadkach zdarza się, że gniazda istnieją pod i nad rysunkiem, dzięki czemu można określić jego minimalny i maksymalny wiek.
      Datowanie rysunku kangura pozwoliło na lepsze określenie ram czasowych rozwoju sztuki w Australii. Naukowcy z Melbourne już podczas ubiegłorocznych badań dowiedli, że styl Gwion, w którym widzimy dekorowane ludzkie figury, często z ozdobami głowy i trzymające bumerangi, rozkwitł 1000 do 5000 lat po stylu Naturalistycznym. Teraz wiemy zaś, że styl Naturalistyczny był stosowany już w czasie ostatniej epoki lodowej.
      Poziom oceanu był o około 106 metrów niższy a jaskinia znajdowała się około 300 kilometrów dalej od wybrzeża niż obecnie. W jaskiniowej sztuce widzimy kangury, ryby, ptaki i rośliny. W miarę ocieplania się klimatu pojawiły się monsuny i więcej opadów, wzrósł poziom oceanu. Do okresu Gwion poziom oceanów zwiększył się o około 50 metrów. Bez wątpienia wywołało to zarówno długotrwałe migracje, jak i zmieniło stosunku społeczne. W tym czasie sztuka jaskiniowa ulega poważnym zmianom. Z takiej, w której przedstawiano duże zwierzęta i mało ludzi. Noszą oni stroje, które są uderzająco podobne do tych, jakie znamy ze zdjęć wykonywanych Aborygenom na początku XX wieku.
      Naukowcy przypuszczają, że najstarsze rysunki w stylu Gwion mogą liczyć sobie nawet 16 000 lat, nie można więc wykluczyć, że początki Gwion nakładają się na styl Naturalistyczny.
      Doktor Svan Ouzman z Uniwersytetu Zachodniej Australiii mówi, że to nie koniec badań. Rysunek kangura jest bardzo podobny do rysunków z jaskiń wysp Azji Południowo-Wschodniej, które liczą sobie ponad 40 000 lat. To sugeruje istnienie związku kulturowego pomiędzy ludźmi, którzy je tworzyli i daje nadzieję, że znajdziemy w Australii jeszcze starsze rysunki.
      W kolejnym etapie badań naukowcy chcą wykorzystać datowanie gniazd os do stworzenia osi czasu rozwoju australijskiej sztuki naskalnej i stwierdzić, kiedy rozpoczynały się i kończyły poszczególne okresy stylistyczne

      « powrót do artykułu
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...