Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

Rekomendowane odpowiedzi

Podczas pierwszych 500 lat n.e. przedstawiciele kultury Nazca radzili sobie doskonale, tworząc świetnie prosperujące społeczeństwo. Co doprowadziło więc do wojny o surowce i upadku? Niektórzy naukowcy obwiniali za to silny El Niño, który nawiedził rejon mniej więcej w tym właśnie czasie, lecz ekipa doktora Davida Beresforda-Jonesa z University of Cambridge twierdzi, że Nazca "wyeliminowali się" sami, przez lata wycinając lasy pod uprawy.

Archeolodzy zebrali pozostałości roślinne z doliny rzeki Ica i w ten sposób zdobyli dowody, że przez pokolenia tubylcy karczowali lasy pod pola. Badanie pyłków, przeprowadzone przez współpracującego z Brytyjczykami Alexa Chepstowa-Lusty'ego z Francuskiego Instytutu Badań Andyjskich w Limie, wykazało, że jadłoszyn huarango (Prosopis limensis) stopniowo zastępowano roślinami uprawnymi, np. bawełną i kukurydzą.

Huarango nie było po prostu drzewem, lecz stanowiło kluczową część kruchego pustynnego ekosystemu: zwiększało żyzność i nawodnienie gleby oraz pomagało utrzymać wydajny system kanałów irygacyjnych. W pewnym momencie wycięto jednak aż tyle Prosopis limensis, że ekosystem został nieodwracalnie uszkodzony. Autorzy artykułu opublikowanego w piśmie Latin American Antiquity nie twierdzą, że potem nie nastąpił katastrofalny El Niño, wręcz przeciwnie, po raz pierwszy udało się znaleźć twarde dowody, że miał on w ogóle miejsce. Zauważyli jednak, iż wpływ powodzi byłby dużo mniejszy, gdyby wcześniej nie zniszczono lasów.

Huarango to niezwykłe wiążące azot drzewo, które stanowiło ważne źródło pożywienia, paszy, budulca i paliwa dla tutejszej ludności. Co więcej, jest ono gatunkiem kluczowym ekologicznie w strefie pustynnej, ponieważ zwiększa żyzność i wilgotność gleby, pod koroną jego liści panuje korzystny mikroklimat, a jeden z najgłębiej sięgających systemów korzeniowych wzmacnia równiny zalewowe – tłumaczy dr Beresford-Jones. Niestety, doszło do przekroczenia progu ekologicznego, który w przypadku takich pustynnych środowisk jest ostro zarysowany. W wyniku tego krajobraz zaczęły kształtować wiatry pustynne i związane z El Niño powodzie.

Dowody zebrane w ramach innych studiów wskazują, że pokolenia, które żyły potem, radziły sobie gorzej od poprzedników: wzrosła śmiertelność niemowląt i spadła średnia długość życia. Zmieniła się też struktura upraw, rośliny hodowane wcześniej zniknęły, prawdopodobnie przez suszę.

Dzięki opisywanym badaniom po raz kolejny okazało się, że prekolumbijskie cywilizacje południowoamerykańskie same się wyniszczały, doprowadzając do katastrof ekologicznych. Przypomnijmy, że parę miesięcy temu ujawniono informację, że Majom zaszkodziło wyczerpanie surowców naturalnych. Odkrycia akademików z Cambridge są też o tyle istotne, że w tym rejonie Peru nadal prowadzona jest podobna gospodarka, a huarango wykorzystuje się do rabunkowego pozyskiwania węgla drzewnego.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Nic nowego, w ten sposób skończyło wiele cywilizacji.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się

  • Podobna zawartość

    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Na słynnym płaskowyżu Nazca możemy podziwiać wielkie geoglify przedstawiające małpę, orkę czy kolibra. Jednak myliłby się ten, kto przypuszcza, że nic nowego nie uda się tam znaleźć. Właśnie poinformowano o odkryciu na Nazca olbrzymiego kota. Geoglif, datowany na lata 200 p.n.e. – 100 n.e. został zauważony podczas prac na jednym ze wzgórz, które stanowi punkt obserwacyjnych dla już znanych geoglifów.
      Figura była ledwie widoczna i wkrótce by zniknęła, gdyż znajduje się na dość stromym zboczu podatnym na erozję, oświadczyło peruwiańskie Ministerstwo Kultury. W ubiegłym tygodniu geoglif został oczyszczony i zakonserwowany. Figura ma 37 metrów długości, a szerokość tworzących go linii wynosi od 30 do 40 centymetrów.
      To niesamowite, że wciąż znajdujemy nowe figury. Ale wiemy, że jest ich więcej, mówi Johny Isla, główny archeolog odpowiedzialny za geoglify z Nazca. W ostatnim czasie prace archeologom znakomicie ułatwiają drony. Jak mówi Isla, w ciągu kilku poprzednich lat w dolinach Nazca i Palpa odkryto 80–100 nowych geoglifów. Poprzedzają one kulturę Nazca, która rozwijała się w latach 200–700 po Chrystusie. Te geoglify są mniejsze, znajdują się na zboczach wzgórz i wyraźnie należą do wcześniejszej tradycji kulturowej.
      Archeolodzy mówią, że nowo odkryty kot został stworzony przez przedstawicieli późnej kultury Paracas (500 p.n.e. – 200 n.e.). Wiemy to dzięki porównaniu ikonografii. Na przykład na tekstyliach Paracas widzimy ptaki, koty i ludzi, którzy są przedstawieni w bardzo podobny sposób jak na geoglifach.

      « powrót do artykułu
    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Zmiany klimatyczne zbliżają się do punktu, w którym na Oceanie Indyjskim może pojawić się zjawisko podobne do El Niño, ostrzegają naukowcy z University of Texas w Austin. Jeśli tak się stanie, możemy spodziewać się większych i bardziej regularnych powodzi, burz i susz, które uderzą przede wszystkim w najuboższych ludzi na świecie.
      Modelowanie komputerowe przeprowadzone w Instytucie Geofizyki przez zespół Pedro DiNezio wykazało, że w drugiej połowie wieku zmiany klimatyczne mogą zaburzyć temperatury wód powierzchniowych Oceanu Indyjskiego. Spowoduje to bardziej gwałtowne niż obecnie wzrosty i spadki tych temperatur. To z kolei pociągnie za sobą pojawienie się zjawiska bardzo podobnego do El Niño, które występuje na Pacyfiku.
      Nasze badania pokazały, że podniesienie lub obniżenie globalnych temperatur o kilka stopni spowoduje, że Ocean Indyjski będzie zachowywał się tak samo jak inne tropikalne oceany, z mniej jednorodnymi temperaturami wód powierzchniowych na równiku, bardziej zmiennym klimatem i własnym El Niño, mówi DiNezio. Jeśli obecne trendy klimatyczne będą kontynuowane, to indyjski odpowiednik El Niño może pojawić się już w 2050 roku.
      Nie będzie to jednak zjawisko nowe dla naszej planety. W ubiegłym roku ten sam zespół poinformował, że w muszlach otwornic żyjących 21 000 lat temu znalazł dowody, na istnienie w przeszłości „indyjskiego El Niño”. Wówczas jednak za ziemi panowała epoka lodowa.
      Naukowcy chcieli się dowiedzieć, czy zjawisko to może mieć miejsce również w cieplejszym klimacie. Przeprowadzili zatem szereg symulacji komputerowych, kategoryzując je w zależności od tego, na ile dobrze oddają one zjawiska, które obserwujemy obecnie. Okazało się, że najbardziej dokładne z tych symulacji wskazują, iż w warunkach globalnego ocieplenia odpowiednik El Niño na Oceanie Indyjskim pojawi się przed rokiem 2100.
      Ocieplający się klimat tworzy nam planetę, która będzie zupełnie inna od tej, jaką znamy obecnie, czy jaką znaliśmy w XX wieku, mówi DiNezio. Badania jego zespołu przynoszą zatem kolejne w ostatnich latach dowody wskazujące, że Ocean Indyjski ma znacznie większy potencjał wywoływania wahań klimatycznych niż jest to obecnie widoczne. To zaś oznacza, że w rzeczywistości to obecny stan Oceanu Indyjskiego jest czymś niezwykłym, stwierdza Kaustubh Thirumalai, główny autor badań, w ramach których odkryto istnienie w przeszłości „indyjskiego El Niño”.
      Współcześnie Ocean Indyjski jest bardzo spokojny, doświadcza niewielkich zmian klimatu z roku na rok. Dzieje się tak, gdyż przeważają na nim łagodne wiatry z zachodu na wschód, które utrzymują stałe warunki klimatyczne na tym akwenie. Jednak symulacje wykazały, że globalne ocieplenie może odwrócić kierunek wiatru, zdestabilizować klimat nad Oceanem Indyjskim i spowodować, że pojawią się na nim nieregularne okresy ocieplenia i ochłodzenia, jak El Niño i La Niña na Pacyfiku. To zaś będzie oznaczało pojawienie się nowych ekstremów i całkowite zaburzenie dotychczasowych wzorców klimatycznych, w tym monsunów nad Afryką Wschodnią i Azją, od których zależy byt milionów ludzi.
      Jeśli emisja gazów cieplarnianych będzie postępowała tak, jak obecnie, to do końca bieżącego wieku kraje otaczające Ocean Indyjski, takie jak Indonezja, Australia, kraje Afryki Wschodniej, doświadczą coraz potężniejszych ekstremów klimatycznych. Nawet w obecnych warunkach klimatycznych wiele państw tego regionu jest bardziej narażonych, mówi oceanograf Michael McPhaden z NOAA, pionier badań nad zmiennością klimatu tropikalnego.
      Z pracą zespołu DiNezio można zapoznać się na łamach Science.

      « powrót do artykułu
    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Naukowcy z organizacji Climate Central w Princeton ostrzegają na łamach Nature, że przed rokiem 2050 tereny zamieszkane przez 300 milionów osób będą doświadczały corocznych powodzi, a do końca wieku obszary zamieszane przez 200 milionów osób na stałe znajdą się poniżej linii wysokiego przyboru wody. Swoje wnioski uczeni wyciągnęli na podstawie nowych danych dotyczących wysokości wybrzeży nad poziomem morza.
      Nie od dzisiaj wiemy, że w skutek globalnego ocieplenia rośnie poziom oceanów. Szacunki mówią, że – w zależności od rozwoju sytuacji – w XXI wieku globalny poziom oceanów wzrośnie od 0,6 do ponad 2 metrów, a może jeszcze więcej. Wszystko będzie zależało od stabilności pokryw lodowych Arktyki i Antarktyki oraz poziomu emisji gazów cieplarnianych. Wiadomo też, że w związku z tym wzrostem zagrożone będą wybrzeża i mieszkający na nich ludzie.
      Naukowcy od dawna szacują ryzyko powodzi związanych z podnoszeniem się poziomu oceanu. Do jego wyliczenia potrzebne są m.in. dotyczące wysokości danego obszaru nad poziomem morza. Problem jednak w tym, że, poza danymi z USA, Australii i części Europy, informacje takie są albo niedostępne, albo ich zdobycie jest niezwykle kosztowne. To zaś znacząco  ogranicza możliwości rzetelnej oceny sytuacji.
      Dokładne pomiary wysokości dużych obszarów nad poziomem morza są kosztowne i skomplikowane. W niektórych krajach, jak USA, badania takie prowadzi się za pomocą technologii lidar. To bardzo pracochłonna i kosztowna metoda. Wymaga bowiem, by nad badanym terenem latał samolot, śmigłowiec lub dron, wyposażony w odpowiednie urządzenia laserowe. Stany Zjednoczone mogą sobie pozwolić na przeprowadzenie tego typu badań nad olbrzymimi obszarami
      Jednak w większości przypadków naukowcy muszą polegać na danych pochodzących z prowadzonego przez NASA projektu Shuttle Radar Topography Mission (SRTM), która mierzy wysokości za pomocą satelity. Dane SRTM są publicznie dostępne, jednak są mniej dokładne niż dane z lidar. SRTM mierzy bowiem wysokość samego gruntu oraz obiektów wystających ponad grunt. Dane takie są więc zawyżone, szczególnie na obszarach gęsto zurbanizowanych i zalesionych. Wiadomo na przykład, że dla nisko położonych części wybrzeży Australii SRTM zawyża pomiary aż o 2,5 metra. Wydaje się, że średni pomiar za pomocą SRTM odbiega od rzeczywistości o około 2 metry. W przypadku wybrzeży te 2 metry czynią olbrzymią różnicę.
      Naukowcy z Climate Central stworzyli cyfrowy model CoastalDEM, który jest znacząco bardziej dokładny niż SRTM, szczególnie w odniesieniu do gęsto zaludnionych obszarów. Wykorzystali przy tym ponad 51 milionów punktów danych. Okazało się, że na gęsto zaludnionych obszarach USA, gdzie zagęszczenie ludności sięga 20 000 osób na km2 – tak jest w częściach Bostonu, Miami czy Nowego Jorku – SRMT przeszacowuje wysokość nad poziomem morza średnio o 4,7 metra, podczas gdy CoastalDEM zmniejsza ten błąd do około 10 centymetrów.
      Po połączeniu CoastalDEM z modelami dotyczącymi wzrostu poziomu oceanów oraz modelami powodzi na wybrzeżach okazało się, że znacznie większe obszary niż dotychczas sądzono będą narażone na powodzie związane z rosnącym poziomem wód.
      Przy założeniu umiarkowanego ograniczenia emisji gazów cieplarnianych przewidywania oparte na modelu SRTM pokazują, że w roku 2050 na coroczne powodzie narażonych będzie 79 milionów mieszkańców wybrzeży. Takie same założenia przy wykorzystaniu modelu CoastalDEM zwiększają liczbę narażonych do 300 milionów.
      Wzrost poziomu oceanów dotknie przede wszystkim mieszkańców Azji. I tak w Chinach, wedle wyliczeń przy uwzględnieniu danych z CoastalDEM, corocznych powodzi na wybrzeżach mogą spodziewać się 93 miliony osób (29 milionów wg SRTM), w Bangladeszu będą to 42 miliony (SRTM: 5 milionów), w Indiach to 36 milionów (SRTM: 5 milionów). Na powodzie powinno też przygotować się 31 milionów mieszkańców Wietnamu (SRTM: 9 milionów), 23 miliony obywateli Indonezji (SRTM: 5 milionów) oraz 12 milionów zamieszkujących Tajlandię (SRTM: 1 milion). W tych sześciu krajach mieszka 75% osób, które będą narażone na coroczne powodzie spowodowane wzrostem poziomu oceanów.
      Naukowcy podkreślają, że w swoich badaniach brali pod uwagę zagrożenie powodzią związane z wysokością danego obszaru nad poziomem morza. Nie uwzględniali istniejących i przyszłych działań władz, mających na celu zabezpieczenie zalewanych terenów.
      Jako, że poziom oceanów będzie rósł również po roku 2050 uczeni wykonali modelowanie do roku 2100. Z CoastalDEM wynika, że wówczas obszary zamieszkane przez 200 milionów osób mogą na stałe znaleźć się pod wodą. I znowu najbardziej zagrożone będą kraje Azji. W Chinach, Bangladeszu, Indiach, Wietnamie, Indonezji i Tajlandii mieszka 151 milionów ludzi (tylko w Chinach są to 43 miliony), których domy mogą zostać na stałe zatopione. Podobny los może spotkać wielu mieszkańców innych krajów, od Nigerii i Egiptu, poprzez Wielką Brytanię po Brazylię. W tym też czasie doroczne powodzie będą groziły kolejnym 360 milionom osób, co oznacza, że do końca wieku 560 milionów mieszkańców wybrzeży będzie żyło w ciągłym zagrożeniu. I to przy założeniu ograniczonej redukcji emisji. Jeśli zaś emisja będzie wyższa, niż założono, zagrożone będą obszary zamieszkane przez 640 milionów osób.
      Skutki gospodarcze takiego rozwoju sytuacji będą trudne do przewidzenia. Dość wspomnieć, że w ostatnich dekadach przybrzeżne prowincje Chin przyciągnęły miliony emigrantów z wnętrza kraju. Podnoszący się poziom oceanów zagrozi globalnym centrom gospodarczym w prowincjach Guangdong czy Jiangsu.
      Autorzy badań wymienili ich słabości. Przyznają, że model CoastalDEM jest mniej dokładny niż lidar i zawyża średnią wysokość nad poziomem morza. Ponadto w swoich wyliczeniach wykorzystali dane populacji pochodząc e bazy 2010 LandScan. W ciągu ostatnich lat populacja ludności znacznie wzrosła. Ponadto wciąż nieznany jest wpływ Arktyki i Antarktyki na przyszły wzrost poziomu oceanów. W ostatnim czasie pojawiły się badania sugerujące, że szczególnie lody Antarktyki mogą być mniej stabilne niż sądzono. W analizach wykorzystano ponadto model RCP4.5, który zakłada, że na globalną skalę zostanie wdrożone porozumienie paryskie. Badania nie uwzględniają też infrastruktury chroniącej przed powodziami. Warto jednak wspomnieć, że taka infrastruktura jest kosztowna, wymaga znacznych wysiłków na jej utrzymanie i nawet w USA w 2013 roku oceniano, że jedynie 8% tego typu infrastruktury znajduje się w akceptowalnym stanie.
      W sieci dostępna jest też interaktywna mapa, na której można sprawdzić przyszłe ryzyko powodzi.

      « powrót do artykułu
    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Jedna z pięciu największych znanych w historii świata megapowodzi zdarzyła się w rejonie Suwałk kilkanaście tysięcy lat temu. Do dziś widać jej skutki. Przełomowe odkrycie naukowców z UMK zmienia myślenie o krajobrazie Europy Środkowej i wyjaśnia m.in. genezę jeziora Hańcza.
      15-17 tysięcy lat temu, w okresie zlodowacenia, przez rejon dzisiejszych Suwałk przeszła jedna z pięciu największych znanych powodzi w historii Ziemi. Źródłem tej wody był topniejący lądolód. Powódź ta niosła ze sobą 2 mln metrów sześciennych wody na sekundę. To 10 razy więcej, niż średni przepływ rzeki Amazonki albo 2 tysiące razy więcej wody, niż uchodzi średnio z Wisły do Bałtyku. Taka powódź trwała prawdopodobnie tylko kilkanaście dni, ale jej skutki widoczne są aż do dziś w krajobrazie Europy Centralnej - w tym północno-wschodniej części Polski.
      To, że taka powódź zdarzyła się w plejstocenie, ogłosili właśnie światu badacze z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu na łamach czasopisma Earth-Science Reviews. Dzięki temu możemy zupełnie inaczej spojrzeć na niektóre struktury geologiczne w krajobrazie Europy Środkowej.
      Te badania rzucają nowe światło na to, jak powstał system pradolin w Polsce - mówi PAP dr hab. Piotr Weckwerth, prof. UMK, pierwszy autor publikacji. Jak dodaje, badania wyjaśniają też m.in. genezę powstania Hańczy - najgłębszego polskiego jeziora.
      Kilkanaście tysięcy lat temu z rejonu dzisiejszej Polski ustępował lądolód skandynawski. Ilość lodu, którą gromadził, była niewyobrażalna: w centralnej jego części grubość lodu wynosiła 2-3 km, a przy krawędzi miąższość lodu sięgała około 250-300 metrów.
      Można przyjąć, że lód okrywał wtedy rozległe rejony Polski na północ od Poznania, Szczytna czy Suwałk. Kiedy taki lądolód się topił, czasem pod lodem lub na jego powierzchni powstawały jeziora, w których przez długi czas gromadziła się woda.
      Do powodzi w rejonie dzisiejszych Suwałk doszło prawdopodobnie wtedy, kiedy dno jednego z takich gigantycznych jezior na lodowcu się rozszczelniło. Woda zaczęła z niego uchodzić z gigantyczną prędkością. Jezioro takie mogło mieć ok. 30 km średnicy – mówi prof. Piotr Weckwerth.
      Miejscem, w którym woda spadała z powierzchni lądolodu w kierunku jego podłoża i dalej na przedpole, według ustaleń naukowców z UMK, było m.in. jezioro Hańcza - najgłębsze jezioro w naszej części Europy. Tam widać ślady silnej erozji pod lodem wywołanej przez wodę, która z wielką siłą rozcinała podłoże i wyrzucała materiał na zewnątrz czoła lądolodu - opowiada inny autor pracy, prof. Wojciech Wysota.
      W czasie powodzi teren zalała woda o głębokości ponad 20 metrów, która płynęła z prędkością ponad 55 km na godzinę. Woda ta podążała systemem pradolin na południowy zachód - najpierw w kierunku dzisiejszej Biebrzy, Narwi, a dalej - w stronę obecnych Niemiec, Morza Północnego, kanału La Manche, aż do Zatoki Biskajskiej – tłumaczą naukowcy. (Morze Północne i Kanał La Manche wówczas nie były ukryte pod wodą, a stanowiły ląd).
      ZMARSZCZKI PRZED CZOŁEM LĄDOLODU
      Tę gigantyczną powódź sprzed kilkunastu tysięcy lat udało się odkryć przypadkiem. Przeglądałem Geoportal, gdzie prezentowany jest m.in. lidarowy obraz rzeźby terenu. Szczególną moją uwagę zwrócił rejon Suwałk. Nagle coś zrozumiałem: zobaczyłem formy, które przypominały coś znajomego - opowiada prof. Wysota.
      Jak tłumaczy, na dnie rzeki powstają nieraz - np. w piasku - charakterystyczne kilkucentymetrowe zmarszczki - tzw. ripelmarki. Kiedy oglądał obraz lidarowy okolic na południe jeziora Wigry, dostrzegł w rzeźbie terenu podobne kształty, tylko znacznie, znacznie większe: każda taka zmarszczka miała do 8 metrów wysokości. A to znaczyło, że kiedyś płynęło tędy mnóstwo wody.
      Prof. Wysota wiedział, jak w świetle najnowszych badań wyjaśnić istnienie takich ogromnych riplemarków: podobne formy obserwowano w stanie Waszyngton w USA czy na Ałtaju. Tam dokładnie opisano je i wykazano, że powstały one w wyniku wielkich lodowcowych powodzi. A to oznaczało, że z podobną powodzią mieliśmy do czynienia również w naszej części Europy.
      Dzięki analizie parametrów tych zmarszczek naukowcy mogli ustalić, jak wiele wody musiało tamtędy płynąć i jak przebiegała w tamtym rejonie powódź. Puzzle zaczęły się składać w całość.
      Dr hab. Piotr Weckwerth opowiada, że dotychczas tajemnicą było pochodzenie systemu pradolin Warszawsko-Berlińskiej i Toruńsko-Eberswaldzkiej - równoleżnikowych obniżeń terenu w Polsce i Niemczech. System pradolin musiał powstać w wyniku przepływu wielkich ilości wody. Nikt jednak nie wiedział, skąd ona miałaby pochodzić. My dostarczyliśmy dowodów, że były to potężne i katastrofalne powodzie lodowcowe, którymi płynęła woda zgromadzona w jeziorach na powierzchni lądolodu. One dawały mnóstwo wody, która kształtowała sieć dolin i pradolin - opowiada.
      Jak dodaje, istnieją dowody na to, że takie powodzie, których źródłem był lądolód, odnawiały się i dochodziło do nich cyklicznie, także w innych obszarach północnej Polski.
      W ramach grantu z NCN OPUS 16 dr hab. Piotr Weckwerth wraz z zespołem prowadzić będzie bardziej szczegółowe badania dotyczące występowania takich lodowcowych powodzi w plejstocenie.

      « powrót do artykułu
    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Powinniśmy przyzwyczaić się, że katastrofy naturalne, które obecnie nazywamy „powodzią stulecia“ czy „huraganem stulecia“, będziemy w przyszłości nazywali „katastrofami dekady“. Badania przeprowadzone przez uczonych z MIT-u i Princeton University wskazują, że wraz ze zmieniającym się klimatem będziemy coraz częściej doświadczali wielkich klęsk żywiołowych. Ich zdaniem potężne burze będą zdarzały się co 3-20 lat.
      Naukowcy przeprowadzili dziesiątki tysięcy symulacji burz odbywających się w różnych warunkach klimatycznych i odkryli, że wywoływane przez nie powodzie, które obecnie uznalibyśmy za „powódź 500-lecia“ będą zdarzały się co 25-240 lat.
      Ning Lin z MIT-u mówi, że znajomość częstotliwości wielkich klęsk żywiołowych pozwoli np. planować budowę wałów przeciwpowodziowych.
      Naukowcy wykorzystali cztery modele klimatyczne i przeprowadzili symulacji 45 000 burz mających miejsce w promieniu 200 kilometrów od południowego krańca Manhattanu. Każdy z modeli klimatycznych był testowany w dwóch scenariuszach. Pierwszym był „klimat obecny“, czyli uśrednione dane za lata 1981-2000 oraz „przyszły klimat“, czyli przewidywania dotyczące klimatu z lat 2081-2100.
      Mimo niewielkich różnic w wynikach uzyskanych za pomocą różnych modeli, generalna tendencja jest wyraźna - liczba gwałtownych zjawisk klimatycznych będzie rosła.
      Obecnie za „burzę stulecia“ uznaje się taką, w wyniku której poziom oceanu u wybrzeży Nowego Jorku wzrasta średnio o około 2 metry. Z kolei „burzą 500-lecia“ ma być taka, która podniesie poziom wód oceanicznych o ponad 3 metry. Podczas obu tego typu zjawisk woda zalałaby Nowy Jork, który jest chroniony wałami o wysokości 1,5 metra. Najwyższy wzrost poziomu wód wyniósł dotychczas 3,2 metra i przydarzył się w 1821 roku - mówi Lin. To odpowiada dzisiejszemu pojmowaniu „powodzi 500-lecia“. Tymczasem, jak widzimy z przeprowadzonych symulacji, taka powódź może powtórzyć się w niedługim czasie.
      Przewidywania tego typu są też o tyle ważne, że przed klęskami można się bronić. Większość budynków planowana jest na 60-120 lat, zatem możliwe jest takie planowanie miast, by były one gotowe na nadejście wielkich klęsk żywiołowych.
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...