Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy
KopalniaWiedzy.pl

Giżycczanin Bartłomiej Kubkowski płynie z Kołobrzegu do Szwecji. Dotąd nikt nie pokonał w Bałtyku aż tak dużego dystansu

Rekomendowane odpowiedzi

Bartłomiej Kubkowski chce jako pierwszy człowiek na świecie przepłynąć wpław z Kołobrzegu do miasta Kaseberga w Szwecji. Wyruszył w poniedziałek po godzinie 8. Odległość 170 km zamierza pokonać w czasie poniżej 60 godzin. Ponad połowę trasy ma już za sobą.

Ze względu na coraz większe zmęczenie druga doba będzie dla pływaka trudniejsza. Na razie sprzyja mu pogoda: świeci słońce, a dzięki temu, że prawie nie ma wiatru, fala jest minimalna.

By wyczyn Bartłomieja Kubkowskiego trafił do Księgi rekordów Guinnessa, towarzysząca mu ekipa na łodzi asekuracyjnej nie może mu udzielać pomocy (poza podawaniem jedzenia czy napojów).

Kubkowski przygotowywał się rok. Przez złe warunki pogodowe parę razy przekładał wydarzenie.

Jeśli ktoś chce sprawdzić, gdzie aktualnie znajduje się pływak, może wejść na stronę stronę Marine Traffic i wpisać nazwę łodzi James Cook [PL].

Giżycczanin zadedykował swój wyczyn dzieciom z fundacji Cancer Fighters, w której jest od 2 lat wolontariuszem. Dla mnie to tylko 3 dni wysiłku, a dla wielu z tych małych wojowników to miesiące, a czasami nawet lata walki z chorobą, na którą chciałbym zwrócić uwagę. Moi partnerzy i sponsorzy podczas wyścigu również dokładają cegiełkę na fundację. Dlatego, jeżeli chcesz wesprzeć moją inicjatywę, zapraszam Cię do przelania dowolnej kwoty na tę zbiórkę, z której 100% trafi dla naszych małych wojowników - zachęca pływak na stronie na portalu Pomagam.pl. Dotąd na szczytny cel udało się zebrać ponad 28,6 tys. zł.

Dotąd nikt nie pokonał w Bałtyku aż tak dużego dystansu. Warto przypomnieć, że przed 5 laty Sebastian Karaś pokonał w 28 godz. i 30 min około 100 km z Kołobrzegu do Bornholmu.

Los pokrzyżował plany...

Niestety, tym razem próba się nie powiodła, ale jak powiedział Bartłomiej Kubkowski, jest jeszcze przyszły rok i to na pewno nie ucieknie. Wczoraj we wpisie na FB chwilę po godz. 18 pływak poinformował: ze względu na mocne prądy i pogarszającą się pogodę ostatnie 50 km pokonywałbym od 25 do nawet 60 h. Za namową kapitana i po konsultacji z moim zespołem podjąłem decyzję o wycofaniu się. Po 32 godzinach i 30 minutach. Dziękuję wszystkim za wsparcie.

Dla dzieci zebrano na Pomagam.pl niemal 95 tys. złotych (kwota wciąż rośnie).


« powrót do artykułu

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się

  • Podobna zawartość

    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Gribshunden, okręt flagowy króla Danii Jana Oldenburga, który zatonął na Bałtyku w 1495 roku, jest jednym z najlepiej zachowanych późnośredniowiecznych wraków. Pierwsza ekspedycja badawcza na jednostkę miała miejsce w roku 2001, a dopiero w 2013 udało się okręt zidentyfikować. Podczas kolejnych badań odkrywano nowe niezwykle interesujące zabytki. Naukowcy poinformowali właśnie, że na pokładzie okrętu znaleźli... egzotyczne przyprawy.
      W roku 1495 król Jan popłynął do Szwecji na negocjacje ze szwedzkim regentem Stenem Sturem Starszym, który chciał zerwać Unię Kalmarską. Duński władca, by zaimponować i zniechęcić Szwedów do wycofania się z porozumienia, w którym rzeczywistą władzę sprawowała Dania, wybrał się na rozmowy na pokładzie swojego okrętu flagowego. Na pokładzie tego i towarzyszących mu okrętów znajdowały się różne dobra, świadczące o potędze i bogactwie Danii. Gdy władca zszedł na ląd, by spotkać się z oficjelami z miasteczka Ronneby, na okręcie doszło do eksplozji oraz pożaru i Gribshunden zatonął. Szczęśliwie dla nas stało się to w wodach, w których lokalne warunki pozwoliły na świetne zachowanie wraku.
      Naukowcy poinformowali właśnie o wynikach badań archeobotanicznych znalezisk z sezonu badawczego z 2021 roku. Zachowane na Gribshundenie szczątki roślin są niezwykle ważne z dwóch powodów. Po pierwsze w średniowiecznym kontekście archeologicznym bardzo rzadka znajduje się pozostałości roślin jadalnych, a tutaj zachowały się w świetnym stanie. Jakby tego było mało, niektóre ze znalezionych egzotycznych przypraw były wspominane jedynie w źródłach pisanych, ale nigdy wcześniej nie odkryto ich na stanowiskach archeologicznych. Wrak Gribshundena jest więc miejscem najstarszych znanych nam dowodów archeologicznych na występowanie takich przypraw w regionie Bałtyku i Europie Północnej. Po drugie, przyprawy znaleziono w kasztelu rufowym, gdzie znajdowały się kajuty oficerów i znaczących gości. W pobliżu przypraw znaleziono przedmioty świadczące o tym, że ta część okrętu przeznaczona była dla najznamienitszych osób przebywających na jednostce: mieszek ze srebrnymi monetami, broń, beczkę z jesiotrem czy drewniany kufel z wyrzeźbionym królewskim herbem. To zaś pozwala na wysuwanie wniosków co do diety różnych warstw społecznych.
      Archeolodzy zidentyfikowali liczne zboża, orzechy, owoce czy warzywa. Jedyną niejadalną rośliną jest lulek czarny, który miał znaczenie medyczne. Naukowcy znaleźli tak niezwykłe przyprawy jak szafran, pieprz czarny, goździki, imbir, kminek czy migdały. Pochodzą one z terenów Indii i dzisiejszej Indonezji, a to wskazuje, że Jan Oldenburg stworzył rozległą sieć handlową, dzięki której egzotyczne przyprawy dotarły nad Bałtyk.
      Misja króla Jana się nie powiodła, Sten Sture się z nim nie spotkał i losy Unii Kalmarskiej były niepewne. Dwa lata później władca Danii pokonał Stena w bitwie pod Rotebro i został królem Szwecji.

      « powrót do artykułu
    • przez KopalniaWiedzy.pl
      W okręgu kaliningradzkim na półwyspie Sambia trwają prace archeologiczne w związku z budową tam autostrady. Archeolodzy skupili się na stanowisku Putilovo-2, gdzie znajduje się cmentarzysko. Jest ono znane od lat 60. XIX wieku, kiedy to znaleziono pierwsze przedmioty prezentowane przez Muzeum Starożytności Towarzystwa Pruskiego na Zamku Królewskim w Konigsbergu.  Później jeszcze prowadzono tam niewielkie prace w roku 1873 i 1905.
      Na podstawie tych wstępnych wykopalisk miejsca pochówku datowano od III do VIII wieku. Niestety po II wojnie utracono informację na temat lokalizacji stanowiska. Trafiono na nie dopiero w roku 2011. Od tamtego czasu przeprowadzono rozpoznanie na około 8000 metrów kwadratowych i dokładniej zbadano połowę tego obszaru. Obecnie wiemy, że znajduje się tam około 30 pochówków z okresu od IV do VII wieku. Znaleziono też ślady osadnictwa sięgające I wieku.
      Typy grobów odpowiadają późnemu okresowi rzymskiemu i wczesnemu okresowi migracji. Większość zbadanych pochówków to proste kremacje z VI-VII wieku oraz pochówki urnowe z III i IV wieku. Grobom wojskowym towarzyszą pochówki koni.
      Badania wykazały, że cmentarz był niszczony od wieków średnich. Prawdopodobnie lokalni mieszkańcy odkryli cmentarz na przełomie XIII i XIV wieku podczas poszukiwania materiałów na budowę zamków Zakonu Krzyżackiego oraz kościołów. Podczas wydobywania kamiennych płyt, którymi zabezpieczono pochówki, miejscowi znaleźli złożone w grobach metalowe przedmioty, niektóre o dużej wartości. Groby zostały więc splądrowane. Na szczęście nie wszystkie. Słabiej widoczne groby konnych wojowników w większości przetrwały nienaruszone, a w dolnych częściach pochówków urnowych znaleziono przedmioty przeoczone przez średniowiecznych i późniejszych poszukiwaczy skarbów.
      Dzięki temu wiemy, że w grobach znajdowała się ceramika, ozdoby z brązu, żelaza i srebra. Archeolodzy odkryli różnego typu zapinki, bransolety, metalowe elementy pasów, szklane i bursztynowe koraliki oraz wisiorki. Znaleziono też włócznie, siekiery bojowe, noże, sztylety, miecz i pozostałości tarcz.
      Poza bronią w grobach trafiono też na narzędzia pracy: nożyce, kamienie do ostrzenia narzędzi, kosy itp. Wśród pochówków z IV-V wieku trafiono na liczne rzymskie srebrne denary z I i II wieku oraz rzadsze duże miedziane sesterce, również z I i II wieku.
      Wiele ze znalezionych przedmiotów zostało wytworzonych przez przedstawicieli kultury Estów. Obok nich zaś znajdowały się importowane przedmioty charakterystyczne dla kultury wielbarskiej, czerniachowskiej, wytworzone na wyspach Morza Bałtyckiego i w Skandynawii oraz w regionie Dunaju.
      Archeolodzy trafili też na cztery groby, z których najwcześniejszy datowany jest na koniec IV wieku, a najpóźniejszy na wiek VI. Wszystko wskazuje na to, że w grobach tych pochowano elitę Estów. Wskazuje na to zarówno sposób pochówku, jak i wyposażenie grobów. Należą one bez wątpienia do elity wojowników. To prostokątne obłożone drewnem komory, zorientowane na linii północ-południe ze skremowanymi szczątkami jeźdźców. Na zachód od nich znajdują się pochówki koni. Każdy z nich zawiera do trzech zwierząt, skierowanych głowami na południe.
      W grobach odkryto wyposażenie typowe dla kultury sambijsko-natangijskiej, obiekty z różnych części Europy, w tym Skandynawii. Archeolodzy znaleźli złoty pierścionek, żelazny sztylet z czubkiem z brązu, siekierę i duży grot włóczni wykonany z miedzi i zdobiony srebrem z motywami symboli słonecznych. Obok znajdowały się liczne przedmioty z żelaza, brązu, srebra i rogu.
      Jednym z najbardziej interesujących odkryć jest około 100 szklanych pionów z popularnej rzymskiej gry ludus latrunculorum. Dotychczas w regionie kultury sambijsko-natangijskiej nie znaleziono niczego podobnego. Gra była popularna w całym Imperium Romanum, a rzymscy kupcy i najemnicy walczący w legionach rozpowszechnili ją poza granice państwa Rzymian. Zdobyła dużą popularność wśród elity barbarzyńskich plemion, szczególnie wśród Germanów.
      Specjaliści uważają, że charakter znalezisk wskazuje, iż w IV-VI wieku badany obszar był ważnym centrum handlowym i administracyjnym na północnym zachodzie Sambii. Mieszkający tutaj ludzie z pewnością zaangażowani byli w handel bursztynem. Dzięki temu lokalna elita się wzbogaciła, a kontakty handlowe z sąsiednimi regionami zapewniały dostęp do wyrobów luksusowych pochodzących spoza bezpośredniego sąsiedztwa.

      « powrót do artykułu
    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Dobra wentylacja pomieszczeń i maseczki skuteczniej powstrzymują rozprzestrzenianie się SARS-CoV-2 niż dystans społeczny, wynika z ostatnich badań przeprowadzonych na University of Central Florida. Oznacza to, że w szkołach, firmach czy innych zamkniętych pomieszczeniach, można przebywać bez konieczności zachowywania dużego dystansu.
      Wyniki badań, opublikowane na łamach pisma Physics of Fluids, pozwalają lepiej zrozumieć, jakie zasady bezpieczeństwa powinny obowiązywać w pomieszczeniach. Nasze badania nad rozprzestrzenianiem się aerozoli pokazały, że tam, gdzie noszone są maseczki, nie ma potrzeby zachowywania kilkumetrowych odstępów. Innymi słowy, maseczki powodują, że ryzyko zakażenia nie spada wraz ze zwiększającą się odległością pomiędzy ludźmi. To zaś pokazuje, że noszenie maseczek pozwala na zwiększenie liczby osób przebywających w szkołach i innych miejscach, mówi współautor badań, Michael Kinzel z Wydziału Inżynierii Mechanicznej, Lotniczej i Kosmicznej.
      Na potrzeby swoich badań uczeni stworzyli model komputerowy sali wykładowej, w której przebywają uczniowie oraz nauczyciel. Następnie modelowali przepływ powietrza i obliczali ryzyko zarażenia się wirusem.
      Wirtualna sala miała 66 metrów kwadratowych powierzchni, a jej sufit znajdował się na wysokości 2,7 metra. Na potrzeby symulacji założono, że każdy z uczniów oraz stojący do nich przodem nauczyciel noszą maseczkę oraz że każdy z nich może być zainfekowany. Symulowano dwa scenariusze, jeden z pomieszczeniem wentylowanym i drugi z niewentylowanym.
      Uczeni wykorzystali przy tym dwa modele Wellsa-Rileya oraz Computational Fluid Dynamics. Model Wellsa-Rileya jest często używany do szacowania ryzyka przenoszenia chorób w pomieszczeniach zamkniętych, a Computational Fluid Dynamics wykorzystuje się do badania aerodynamiki samochodów, samolotów oraz okrętów podwodnych.
      Naukowcy wykazali, że maski zapobiegają bezpośredniemu narażeniu innych na kontakt z aerozolami, gdyż powodują, że słaby podmuch ciepłego powietrza roznosi się w pionie, zatem nie dociera do siedzących obok osób. Ponadto system wentylacji z dobrymi filtrami zmniejszał ryzyko infekcji o 40–50% w porównaniu z pomieszczeniami niewentylowanymi. Było to możliwe dzięki temu, że wentylacja wymusza ciągły ruch powietrza, które przechodzi przez filtry, a te wyłapują część aerozoli.
      Uzyskane wyniki potwierdzają, że Centra Kontroli i Zapobiegania Chorobom (CDC) miały rację zezwalając na zmniejszenie dystansu w klasach z 1,8 do 0,9 metra o ile noszone są maseczki. Wentylacja i maseczki to najważniejsze elementy zapobiegania transmisji. Pierwszą rzeczą, z której można zrezygnować, jest zachowywanie odległości, mówi Kinzel.
      Badania Kinzela i jego kolegów to część większego projektu, którego celem jest opracowanie mechanizmów kontroli chorób zakaźnych przenoszonych powietrzem oraz lepsze zrozumienie wpływu superroznosicieli na pojawianie się epidemii.

      « powrót do artykułu
    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Archeolog podwodny doktor Florian Huber ma na swoim koncie poszukiwania zabytków Majów w zatopionych jaskiniach Jukatanu, nurkował we fjordach i alpejskich jeziorach, a w Bałtyku badał wraki oraz florę i faunę. I to właśnie w pobliżu domu, podczas pracy na zlecenie WWF, gdy poszukiwał z kolegami sieci-widmo, porzuconych przez rybaków sieci dziesiątkujących stworzenia morskie, dokonał swojego najbardziej interesującego odkrycia – znalazł Enigmę wyrzuconą z zatopionego okrętu podwodnego.
      Początkowo Huber sądził, że ma do czynienia z maszyną do pisania zaplątaną w sieci. Szybko zdałem sobie sprawę z wagi znaleziska, w ciągu ostatnich 20 lat dokonałem wielu ekscytujących i dziwnych odkryć. Ale nigdy nawet nie marzyłem, że pewnego dnia znajdziemy jedną z legendarnych maszyn Enigmy, mówi uczony. Wraz z kolegami przypuszczają, że maszyna została celowo wyrzucona za burtę.
      W nocy z 4 na 5 maja 1945 roku załogi 87 u-bootów wykonały plan znany jako Regenbogen-Befehl i zatopiły 87 U-bootów. Niemal połowę z nich zniszczono u wybrzeży Danii. I to z jednej z takich jednostek pochodzi zapewne Enigma. Marynarze wyrzucili najpierw z okrętów maszyny szyfrujące, by w razie znalezienia wraków nie wpadły one w ręce wroga.
      Nurkowie przekazali maszynę Muzeum Archeologicznemu z Szlezwiku, gdzie zostanie ona zakonserwowana i zbadana.
      Pierwsze wersje Enigmy, przeznaczone do zastosowań cywilnych, pojawiły się na początku lat 20. XX wieku. Już kilka lat później zaczęli używać ich niemieccy wojskowi, którzy wprowadzili też cały szereg usprawnień, zwiększających bezpieczeństwo. Jak pierwsza Enigmy używała Kriegsmarine, która wprowadziła ją do służby w 1926 roku. Dwa lata później zaczęła używać jej Reichswera.
      Różne niemieckie służby i rodzaje sił zbrojnych używały różnych wersji. Najbardziej złożona i zapewniająca największe bezpieczeństwo była właśnie wersja wykorzystywana przez Kriegsmarine. Pierwszymi, którzy złamali Enigmę byli polscy kryptolodzy. Dokonali tego w 1932 roku. Od tamtej pory Polacy byli w stanie odczytywać niemieckie szyfry, chociaż nie było to proste, gdyż Enigma była ciągle udoskonalana.
      Prace Polaków stanowiły podstawę dla późniejszych osiągnięć brytyjskich kryptologów, którzy rozszyfrowali również morską wersję Enigmy. W efekcie pod koniec wojny alianci mogli odczytywać całą niemiecką korespondencję wojskową.
      Niemcy wyprodukowały około 100 000 maszyn Enigma. Zdecydowana większość z nich nie przetrwała wojny. Zaś z tych, które przetrwały, znaczna część została sprzedana do państw rozwijających się, gdzie nadal je wykorzystywano. Jako, że informacja o rozszyfrowaniu Enigmy była utajniona aż do lat 70. ubiegłego wieku, wywiad brytyjski i inne wywiady państw zachodnich miały dostęp do tajnej korespondencji państw wykorzystujących Enigmę po wojnie.

      « powrót do artykułu
    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Środki stosowane w ramach walki z COVID-19 – jak noszenie maseczek i utrzymywanie dystansu – doprowadziły do znacznego spadku zachorowań na inne choroby, przede wszystkim na grypę i RSV. Wydaje się to korzystnym efektem ubocznym walki z SARS-CoV-2. Jednak naukowcy z Princeton University twierdzą, że może to spowodować znaczne zmiany w dynamice innych chorób i doprowadzi do wybuchów epidemii na większą skalę niż epidemie tych chorób, jakie miały miejsce przed pojawieniem się COVID-19.
      Wyniki badań przeprowadzonych na Princeton zostały opublikowane na łamach PNAS. W wielu miejscach na świecie zaobserwowano spadek liczby zachorowań na różne choroby układu oddechowego, mówi główna autorka artykułu, Rachel Baker. Zjawisko takie może być interpretowane jako pozytywny efekt uboczny COVID-19, jednak rzeczywistość jest znacznie bardziej skomplikowana. Nasze badania wskazują, że w czasie stosowania interwencji niefarmaceutycznych (NPI) może zwiększać się podatność na inne choroby, takie jak RSV czy grypa. To z kolei może doprowadzić do sytuacji, że gdy NPI przestaną być stosowane i wirusy znowu będą mogły swobodnie krążyć, dojdzie do dużych epidemii tych chorób.
      Baker i jej koledzy ostrzegają, że stosowanie NPI może prowadzić w przyszłości do zwiększenia zakażeń RSV, syncytialnym wirusem oddechowym. Na całym świecie zabija on każdego roku od 48 000 do 74 500 dzieci poniżej 5. roku życia. Wzrost zachorowań może dotyczyć też grypy, jednak w jej przypadku nie jest to tak oczywiste, jak w przypadku RSV, gdyż wirus grypy ulega częstszym zmianom, a duży wpływ na jego epidemiologię ma stosowanie szczepionek.
      Szczegółowy przyszły rozwój zachorowań na RSV i grypę to bardzo złożona kwestia, jednak gdy przyjrzymy się sezonowej dynamice tych chorób oraz skutkom stosowania NPI, widzimy jasne trendy, mówi profesor Garbiel Vecchi.
      Naukowcy wykorzystali model epidemiologiczny oparty o historyczne dane oraz najnowsze obserwacje dotyczące obecnej dynamiki zachorowań na RSV i na jego podstawie badali możliwy wpływ NPI stosowanych przy COVID-19 na przyszłe wybuchy epidemii RSV w Nowym Meksyku. Odkryli, że nawet krótkotrwałe stosowane NPI może prowadzić w przyszłości do wybuchów dużych epidemii RSV. Naukowcy przewidują, że w wielu miejscach dojdzie do wybuchu takich epidemii na przełomie lat 2021–2022. Musimy być przygotowani na to ryzyko i musimy przyjrzeć się wszystkim chorobom zakaźnym, na których dynamikę wpłynęły niefarmaceutyczne interwencje stosowane przy COVID-19, mówi Baker.
      NPI będą miały podobny wpływ na grypę, jednak tutaj dokładniejsze przewidywania są trudniejsze. W przypadku grypy olbrzymią różnicę stanowi stosowanie szczepionek. Ponadto nie do końca rozumiemy wpływ NPI na ewolucję wirusa grypy, jednak potencjalnie jest on duży, dodaje Baker.
      Spadek liczby zachorowań na grypę i RSV oraz przewidywane przez nas możliwe wzrosty zachorowań, to prawdopodobnie największy skutek uboczny stosowania NPI w walce z COVID-19. Metody te mogą mieć niezamierzony długoterminowy wpływ na dynamikę innych chorób, dodaje profesor Bryan Grenfell.
      Naukowcy przypominają, że tego typu zjawisko jest znane z przeszłości. Historyczne dane z Londynu wskazują, że po epidemii hiszpanki i wprowadzonych w związku z nią NPI doszło do zmiany dynamiki odry. Wzrost zachorowań zaczęto notować wówczas nie co roku, ale co dwa lata i dochodziło wówczas do większej liczby zgonów.

      « powrót do artykułu
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...