Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy
KopalniaWiedzy.pl

Eksperci chcą nazywać i klasyfikować fale upałów

Rekomendowane odpowiedzi

Zachodnie regiony USA nawiedziła fala olbrzymich upałów. W jej wyniku zanotowano najwyższą temperaturę na Ziemi. Fale upałów mogą być zabójcze. Szacuje się, że każdego roku w samych Stanach Zjednoczonych zabijają one średnio ponad 600 osób, czyli więcej niż huragany (średnio ok. 17 ofiar rocznie), tornada (ok. 80 ofiar) czy powodzie (ponad 100 ofiar rocznie).

Dlatego też grupa ekspertów ds. klimatu i zdrowia publicznego proponuje, by fale upałów również miały przypisane nazwy, podobnie jak huragany. Grupa o nazwie Extreme Heat Resilience Alliance (EHRA) mówi, że nadawanie nazw oraz klasyfikowanie fal upałów pomoże w zwiększeniu świadomości dotyczącej niebezpieczeństwa, pozwoli lepiej się przygotować i – na co liczą przede wszystkim – uratuje życie wielu ludziom. Przedstawiciele EHRA przypominają, że do roku 2050 aż 3,5 miliarda ludzi na świecie będzie doświadczało fal upałów. Zjawiska takie, z powodu zmian klimatu, będą bowiem coraz częstsze, coraz dłuższe i coraz bardziej intensywne. Nadanie nazwy fali upałów to łatwo sposób na przekazanie informacji o niebezpieczeństwie, a przypisanie jej do konkretnej kategorii pozwoli na poinformowanie o ryzyku, jakie ze sobą niesie, mówi Kath Baughman-McLeod.

Podczas takich wydarzeń na szczególne niebezpieczeństwo narażone są osoby po 65 roku życia oraz ludzie cierpiący na chroniczne schorzenia, jak cukrzyca czy choroba Alzheimera. Ponadto podczas fali upałów zwiększa się zapotrzebowanie na energię elektryczną do klimatyzacji, co z kolei może spowodować przeciążenia sieci i wyłączenia prądu. A to zagraża zdrowiu i życiu osób podłączonych do różnych urządzeń medycznych czy też potrzebujących leków, które muszą być przechowywane w lodówkach.

Inicjatywa nadawania nazw i kategoryzowania fal upałów pojawiła się Kalifornii, jednak z czasem być może zostanie zaakceptowana w innych krajach. Do tego jednak konieczna będzie współpraca takich organizacji jak np. Światowa Organizacja Meteorologiczna. Jednym z podstawowych zadań byłoby stworzenie definicji, czym jest fala upałów. Z tym może być jednak spory kłopot.

Jak zauważa profesor Larry Kalkstein z University of Miami, definicje fal upałów używane przez różne profesjonalne organizacje bardzo się od siebie różnią. Czy ważniejsza jest temperatura maksymalna, czy minamalna? A może najważniejszy jest czas trwania. Nasze badania wskazują, że fale upałów na początku lata są groźniejsze dla zdrowia niż te z końca lata. W jaki sposób uwzględnić to w systemie klasyfikacji?. Dodatkowo sprawę komplikuje fakt, że niebezpieczeństwo stwarzane przez falę upałów jest zależne od warunków lokalnych, jak np. wilgotności czy temperatur, do jakich przyzwyczajeni są mieszkańcy. To pokazuje, że stworzenie szeroko akceptowalnej definicji i systemu klasyfikacji fal upałów nie będzie proste.


« powrót do artykułu

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się

  • Podobna zawartość

    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Specjaliści zajmujący się klimatem i pogodą są bardzo ostrożni w wiązaniu konkretnych zjawisk pogodowych ze zmianą klimatu. Nie przesądzają z góry, że na pojawienie się czy intensywność danego zjawiska miały wpływ zmiany klimatyczne i zastrzegają, że najpierw należy wykazać związek przyczynowo-skutkowy. Frederike Otto, ceniona specjalistka zajmująca się badaniem związku zmian klimatu z ich skutkami, uważa, że w odniesieniu do fal upałów takie podejście można częściowo do lamusa.
      Możemy z pewnością stwierdzić, że obecnie każda fala upałów jest bardziej intensywna, jej nadejście jest bardziej prawdopodobne, a przyczyną tego jest zmiana klimatu. Nie ma najmniejszej wątpliwości, że zmiana klimatu całkowicie zmieniła fale upałów – stwierdza Otto. Uczona zastrzega jednak, że nie namawia do zaprzestania badań naukowych nad falami upałów. O ile bowiem – dzięki dziesięcioleciom wcześniejszych badań – możemy o każdej następnej z nich powiedzieć, że jest bardziej intensywna, a jej wystąpienie było bardziej prawdopodobne, to badań wymaga określenie, o ile jest bardziej intensywna i jak zwiększyło się prawdopodobieństwo jej nadejścia.
      Współpracujący z Otto Luke Harrington z Victoria University of Wellington w Nowej Zelandii, zauważa, że fale upałów są właśnie tym ekstremum pogodowym, które zmienia się najszybciej w związku ze zmianami klimatu. Z każdym dodatkowym stopniem ocieplenia będziemy doświadczali zwiększenia częstotliwości poważnych fal upałów i będzie ono szybciej postępowało, niż zwiększenie częstotliwości innych ekstremów pogodowych.
      Fale upałów są tutaj szczególnym przypadkiem. Na przykład najpoważniejszych susz czy większości naturalnych pożarów nie powiązano jednoznacznie ze zmianami klimatu. Związek taki udowodniono jedynie w przypadku zwiększenia częstotliwości pożarów na zachodzie USA. Podobnie zresztą jak wzrost częstotliwości gwałtownym opadów na większości obszaru Ziemi.
      Upały są wyjątkowo niebezpieczne. Naukowcy przypominają, że w latach 2000–2020 fale upałów zabiły 157 000 osób, z czego 80% zgonów miało miejsce w Europie w roku 2003 oraz Rosji w roku 2010. Harrington uważa, że liczba zgonów jest prawdopodobnie mocno zaniżona, gdyż w wielu częściach świata nie monitoruje się takich wydarzeń, ani nawet nie definiuje. O tym, że szacunki są mocno zaniżone może świadczyć chociażby fakt, że jedynie 6,3% dowiedzionych zgonów z powodu fal upałów miało miejsce w Azji, Afryce oraz Ameryce Południowej i Centralnej. Tymczasem w regionach tych żyje 85% światowej populacji H. sapiens.

      « powrót do artykułu
    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Po raz pierwszy w historii premier Australii ogłosił stan wyjątkowy i przyznał, że z powodu zmian klimatu jego kraj staje się coraz trudniejszym miejscem do życia. W ciągu ostatnich dwóch tygodni dwa australijskie stany – Nowa Południowa Walia i Queensland – doświadczyły rekordowych opadów deszczu. Powodzie zabiły 20 osób, a tysiące domów znalazło się pod wodą.
      Możliwość ogłoszenia stanu wyjątkowego znalazła się w prawodawstwie Australii niedawno, po katastrofalnych pożarach z początku roku 2020. Jego wprowadzenie ma umożliwić szybką reakcję na zagrożenia i pomoc ludności. Władze centralne mogły dzięki temu szybko przeznaczyć dziesiątki milionów dolarów dla ofiar powodzi. Osoby dorosłe otrzymają natychmiastowe wsparcie w wysokości 2000 dolarów australijskich, a dzieci po 800 dolarów.
      Ekstremalne opady spowodowały ewakuację 60 000 osób, zamknięto setki szkół a mieszkańcom Sydney i regionu Illawarra w Nowej Południowej Walii doradzono, by nigdzie nie podróżowali.
      Sytuacja rzeczywiście jest wyjątkowa. To najbardziej wilgotny początek roku w historii Sydney i drugi najbardziej wilgotny w historii Brisbane. W Sydney spadło już w bieżącym roku ponad 860 mm deszczu. Zwykle tyle opadów notuje się do końca lipca. Najgorsze były ostatnie dni, kiedy to pomiędzy poniedziałkiem 7 marca, a czwartkiem 10 marca na przedmieścia Sydney spadło aż 200 mm deszczu. Powodzie zatopiły budynki mieszkalne, gospodarcze, drogi, podmyte brzegi rzek. Wiele miejscowości jest odciętych od świata. Szacunki mówią o stratach sięgających 2 miliardów dolarów.
      Rada Klimatyczna Australii opublikowała raport, w którym stwierdza, że kraj ma do czynienia z ekstremalną katastrofą. Sytuacja jest obecnie tak zła, że teraz nawet zwykłe opady deszczu mogą skończyć się kolejnymi powodziami. Panuje wysoka wilgotność, na lądzie znajduje się dużo wody, która może odparować i ponownie opaść. Rada przypomina, że uczeni od dziesięcioleci ostrzegali, że antropogeniczna emisja dwutlenku węgla doprowadzi do zmian klimatu i ekstremalnych zjawisk pogodowych. Teraz mamy do czynienia z ulewnymi deszczami, a na przełomie lat 2019/2020 panowała olbrzymia susza, której skutkiem były katastrofalne pożary.

      « powrót do artykułu
    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Po raz pierwszy w historii udało się sfilmować wnętrze szalejącego nad oceanem huraganu kategorii 4. Amerykańska NOAA (Narodowa Administracja Oceaniczna i Atmosferyczna) i firma Saildrone wprowadziły drona Saildrone Explorer SD 1045 do wnętrza huraganu Sam wiejącego nad Atlantykiem. Dron musiał poradzić sobie z 15-metrowymi falami i wiatrem, którego prędkość dochodziła do 190 km/h.
      Urządzenie zebrało bezcenne dane, dzięki którym naukowcy zyskają nową wiedzę na temat jednej z najpotężniejszych sił natury. SD 1045 został wyposażony w specjalne „skrzydło”, które pozwoliło mu na poradzenie sobie z ekstremalnymi warunkami, w jakich musiał pracować. To jeden z 5 podobnych dronów, jakie w okresie huraganów zostały wysłane na Atlantyk. Flota ma zbierać dane, które pomogą w lepszym zrozumieniu fizycznych procesów leżących u podstaw tworzenia się huraganów. To zaś powinno pomóc z opracowaniu lepszych metod ochrony ludzi i infrastruktury przed huraganami.
      Saildrone wpłynie tam, gdzie nigdy nie wpłynęła żadna łódź badawcza. Do samego wnętrza huraganu. Zbierze tam informacje, które zmienią nasze rozumienie tych potężnych zjawisk, mówi założyciel i dyrektor Saildrone Richard Jenkins. Saildrony pracowały na Oceanach Arktycznym i Południowym. Huragany to ostateczny test wytrzymałości naszych urządzeń. Jesteśmy dumni, że stworzyliśmy pojazd, dolny do pracy w najbardziej ekstremalnych warunkach pogodowych na Ziemi, dodaje.
      Eksperci z należącego do NOAA Pacific Marine Environmental Laboratory and Atlantic Oceanographic and Meteorological Laboratory, do którego Saildrony bezpośrednio przekazują dane, chcą wykorzystać je do lepszego przewidywania rozwoju huraganów. Ich gwałtowny rozwój, gdy w ciągu kilku godzin siła huraganu znacząco rośnie, to poważne zagrożenie dla ludzi żyjących na wybrzeżach, mówi Greg Foltz z NOAA. Dzięki nowym danym specjaliści będą mogli wcześniej wydać ostrzeżenie przed wyjątkowo niebezpiecznymi huraganami.
       


      « powrót do artykułu
    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Po tym jak rzeka Serchio po raz kolejny zalała Lukkę, biskup Frigidianus wziął motykę i wyznaczył nowy jej bieg. Gdy zbliżała się kolejna powódź, biskup uniósł ramiona, nakazując jej podążać nowym korytem. Rzeka posłuchała świętego. Taką opowieść znajdziemy w Dialogach spisanych prawdopodobnie przez samego papieża Grzegorza Wielkiego. Jednym z celów Dialogów było rozpowszechnienie kultu świętych. Jednak tym, co zainteresowało badaczy jest fakt, że w VI wieku w północnych i środkowych Włoszech pojawiają się liczne opisy ekstremalnych zjawisk hydrologicznych i cudów związanych z wodą.
      We wnętrzu stalagmitu, pobranego z jaskini Renella w północnych Włoszech, badacze zauważyli warstwy odkładające się przez wieki w wyniku naciekania. Okazuje się, że w VI wieku przynajmniej część Italii stała się obszarem dotkniętym ulewnymi deszczami i powodziami.
      Międzynarodowy zespół naukowców, którego członkiem jest dr hab. Robert Wiśniewski z Wydziału Historii UW, przeprowadził interdyscyplinarne badania zmian klimatycznych zachodzących w VI wieku na terenie dzisiejszych północnych Włoch. Rezultaty badań opisane w czasopiśmie „Climatic Change” wskazują, że teren ten był obszarem zwiększonych opadów i powodzi, które w konsekwencji wpływały na dynamikę przemian społecznych i kulturowych.
      W pracach badawczych wykorzystano metody paleoklimatyczne i analizę źródeł historycznych. Punktem wyjścia były badania próbek nacieków jaskiniowych z jaskini Renella, znajdującej się w Alpach Apuańskich, w północnej Toskanii, niedaleko Pizy.
      Naukowcy odkryli, że obszar północnej i centralnej Italii w VI wieku wyróżniał się wyjątkowym poziomem wilgotności, który był związany z długotrwałą fazą Oscylacji Północnoatlantyckiej, czyli zmniejszoną różnicą ciśnień między Wyżem Azorskim a Niżem Islandzkim. Dzięki takiemu układowi ciśnienia atmosferycznego na tereny te docierała duża ilość wilgotnych mas powietrza znad północnego Atlantyku, doprowadzając do potężnych opadów i powodzi.
      We wnętrzu stalagmitu, pobranego z jaskini Renella, badacze zauważyli warstwy odkładające się przez wieki w wyniku naciekania. Za pomocą pomiaru proporcji izotopów tlenu w kolejnych warstwach stalagmitu, rozróżnili okresy bardziej wilgotne i suche, których wiek oszacowali z wykorzystaniem datowań uranowo-torowych. Odkrycie nacieków w jaskini Renella stało się podstawą do dalszych badań interdyscyplinarnych z pogranicza klimatologii i historii.
      Międzynarodowy zespół skonfrontował dane fizyczne świadczące o zwiększonych opadach z przekazami historycznymi, zawartymi w powstałych wtedy dziełach pisanych. Naukowcy porównali literaturę hagiograficzną z VI-wiecznej Italii z innymi przykładami tego rodzaju piśmiennictwa. Badacze odnaleźli w pismach pochodzących z Italii wiele opisów tzw. cudów wodnych, w których święci ściągają lub zatrzymują gwałtowne deszcze, burze i powodzie. We wcześniejszej i późniejszej literaturze hagiograficznej, a także w powstałych w tym samym czasie pismach na trenie dzisiejszej Francji, opowieści o cudach wodnych były prawie nieobecne.
      To wyjątkowe zainteresowanie twórców pism późnej starożytności zjawiskami hydroklimatycznymi, badacze interpretują nie tylko jako potwierdzenie istnienia zmian klimatycznych, ale także jako świadectwo wpływu tych zmian na przemiany społeczne i kulturowe ludności zamieszkującej te tereny. Naukowcy łączą zachodzące wtedy zjawiska klimatyczne z przyjęciem przez biskupów pod koniec VI wieku roli lokalnych przywódców, a także z rozwojem kultu świętych „posiadających władzę” nad żywiołem wody.
      W VI wieku przynajmniej część Italii stała się obszarem ulewnych deszczów i powodzi. Tę wiedzę zawdzięczamy zaangażowanym w projekt geochemikom, geologom i klimatologom. Historycy pokazali natomiast, jak mieszkańcy północnych i centralnych terenów dzisiejszych Włoch próbowali radzić sobie z tą zmianą na poziomie religijnym i jednocześnie wykorzystać ją do promowania nowych autorytetów – podsumowuje dr hab. Robert Wiśniewski, współautor artykułu.
      Więcej na ten temat przeczytamy w artykule Beyond one-way determinism: San Frediano’s miracle and climate change in Central and Northern Italy in late antiquity.

      « powrót do artykułu
    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Bariery MOSE, które mają chronić Wenecję przed powodziami, nie uchronią wielu cennych zabytków, w tym przede wszystkim Bazyliki Św. Marka. Na przeszkodzie stoją biznes i polityka.
      Równo miesiąc temu, 3 października, na Placu Św. Marka można było zobaczyć łzy w oczach wielu wenecjan. Podniesiono bariery i po raz pierwszy w historii wysoki przybór wody – acqua alta – nie zalała placu. Jeden z najbardziej znanych i wyjątkowych zabytków świata, Bazylika Św. Marka, bardzo często doświadcza powodzi. Standardowa acqua alta to przybór wody o około 80 centymetrów. Jeśli fala wyniesie 86 centymetrów, zaczyna zalewać kościół.
      Przed miesiącem można było jednak przejść przez Plac Św. Marka suchą stopą. Meteorolodzy zapowiadali acqua alta o wysokości 130 cm, w związku z czym po raz pierwszy w historii podniesiono bariery MOSE, by uchronić miasto. Jednak było to wyjątkowe wydarzenie. Zapadła bowiem decyzja, że – przynajmniej do końca 2021 roku – bariery będą unoszone tylko wówczas, gdy acqua alta będzie wynosiła co najmniej 130 cm. Oznacza to zalanie najniżej położonych części miasta, w tym Bazyliki Świętego Marka.
      Decyzję taką podjęto ze względu na obecność... portu. Gdy na początku października uniesiono MOSE do Wenecji nie mogło wpłynąć siedem statków, które przez około pięć godzin musiały czekać na opuszczenie barier. To wywołało protesty władz portu Marghera. Co prawda przez ostatnich 20 lat zarząd Porto Marghera twierdził, że ochrona miasta powinna mieć priorytet, jednak teraz robi wszystko, by jego interesy były ważniejsze.
      Tutaj dochodzimy do istotnych kwestii polityczno-biznesowych. Port Marghera wraz z portem przyjmującym wielkie wycieczkowce oraz portem w Chioggia jest ósmym największym portem Włoch. Zatrudnia on ponad 21 000 osób, a powiązanych z nim jest ponad 1200 różnych przedsiębiorstw. Port wytwarza 27% PKB prowincji, a jego związki gospodarcze sięgają daleko w głąb lądu. Tam zaś mieszka kilkukrotnie więcej wyborców, niż w samej Wenecji.
      Im częściej MOSE będą unoszone, tym większe będą opóźnienia statków wpływających do Porto Marghera. Ktoś będzie musiał za te opóźnienia zapłacić, a będzie to najpewniej właściciel ładunku, gdyż większość jednostek płynących do Marghery to masowce transportujące węgiel, żywność czy produkty petrochemiczne. Port, w którym są stałe wielogodzinne opóźnienia będzie tracił klientów. Stąd też sprzeciw dyrekcji portu wobec zbyt częstego podnoszenia barier.
      Długoterminowy plan mówi o podnoszeniu MOSE przy acqua alta wynoszącej 110 cm. To pewne ustępstwo ze strony portu, ale wciąż oznacza poświęcenie najniższych części miasta z Bazyliką włącznie.
      Oficjalny powód, dla którego ustanowiono taką granicę podnoszenia MOSE to blokowanie przez bariery przepływu wody. Działanie takie powoduje, że laguna zaczyna zamieniać się w bagnisty teren, ustaje przepływ tlenu, z laguny nie odpływają zanieczyszczenia.
      W 2018 roku w Wenecji mieliśmy do czynienia ze 121 przypadkami acqua alta o wysokości do 110 cm. Aby uchronić Bazylikę przed powodziami, MOSE musiałyby być podnoszone już przy acqua alta wynoszącymi 80-85 cm. To oznacza, że bariery wyjątkowo często utrudniałyby ruch statków i przepływ wody.
      Jednak nawet ustalenie granicy podnoszenia MOSE na 110 cm aqua alta nie gwarantuje przetrwania portu. IPCC przewiduje, że jeśli uda się powstrzymać globalne ocieplenie na poziomie 2 stopni Celsjusza ponad poziom sprzed epoki przemysłowej – a osiągnięcie tego celu jest coraz bardziej wątpliwe – co czeka nas podniesienie poziomu oceanów o 30-60 cm. Jeśli tak się stanie, to acqua alta powyżej 110 cm będzie nawiedzała Wenecję bardzo często. Jeśli zaś nie uda się powstrzymać globalnego ocieplenia, to poziom oceanów może wzrosnąć o 60-100 cm i przetrwanie Wenecji będzie stało pod znakiem zapytania.
      Wenecja to poważny problem finansowy i polityczny. Już pojawiają się głosy, że port w Marghera należy przenieść gdzie indziej, że w przyszłości do Wenecji powinny wpływać tylko małe jednostki, a już teraz należy myśleć o tym, co w przypadku, gdy bariery MOSE przestaną się sprawdzać. Ich projektant zapewnia, że będą działały do momentu, gdy poziom oceanu podniesie się o 60 centymetrów. Jak jak zatem uratować Wenecję, gdyby wzrost poziomu oceanu miał być większy?

      « powrót do artykułu
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...