Sign in to follow this
Followers
0

Tylko radykalna zmiana stylu życia ocali nas przed plastikowymi odpadami i ociepleniem klimatu
By
KopalniaWiedzy.pl, in Wywiady
-
Similar Content
-
By KopalniaWiedzy.pl
Politechnika Gdańska (PG) i firma Seatech Engineering podpisały umowę przewidującą opracowanie wstępnego projektu autonomicznego statku zasilanego energią elektryczną, który będzie zbierał odpady z wody i odbierał je z innych statków. WCV (Waste Collecting Vessel) ma być przystosowany do pływania zarówno na otwartych wodach, jak i trudnych do nawigacji akwenach ograniczonych: portach, przystaniach czy śródlądowych drogach wodnych.
Projekt „Zeroemisyjny Statek do Zbierania Zanieczyszczeń w Portach i Obszarach Przybrzeżnych” (ZeroWastePorts) to wspólne przedsięwzięcie PG, Seatech Engineering, National Taiwan University oraz Ship and Ocean Industries R&D Center. Naukowcy zamierzają zaprojektować kształt kadłuba o dobrej stateczności, niskim zużyciu paliwa i dobrych właściwościach manewrowych. Powstanie też algorytm wykrywania odpadów i żeglugi autonomicznej. Specjaliści stworzą również propozycję stacji brzegowej, odbierającej odpady i ładującej akumulatory jednostki. Ponadto wykonana zostanie ocena możliwości wdrożenia koncepcji takiej jednostki dla różnych portów na całym świecie.
W działaniach projektowych zostaną wykorzystane najbardziej zaawansowane metody badawcze, w tym badania modelowe i metody numerycznej mechaniki płynów (CFD - computational fluid dynamics). Metody zostaną wykorzystane przede wszystkim do oceny efektywności napędu i manewrowości statku. Poza tym planowane jest wykorzystanie zagadnienia uczenia maszynowego do wykrywania odpadów i autonomicznego planowania trajektorii ruchu statku oraz symulatora statku do analizy reakcji statku w czasie rzeczywistym – oznajmiła Politechnika Gdańska.
Prace finansowane są przez Narodowe Centrum Badań i Rozwoju oraz tajwańskie Ministerstwo Nauki i Technologii. Na czele zespołu badawczego stanął doktor inżynier Maciej Reichel z Instytutu Oceanotechniki i Okrętownictwa Wydziału Inżynierii Mechanicznej i Okrętownictwa.
« powrót do artykułu -
By KopalniaWiedzy.pl
Doktor Justyna Kierat to specjalistka od pszczół. Konkretnie od samotnych pszczół. Właśnie tych owadów dotyczyła jej rozprawa doktorska. Pani Justyna nie tylko bada dzikie pszczoły, ale zajmuje się też edukacją przyrodniczą, pisze i ilustruje książki oraz inne materiały edukacyjne. Wśród jej wspaniale ilustrowanych książek znajdziemy „Pszczoły miodne i niemiodne”, „Pająki w sieci i bez sieci” czy „Mrówki małe i duże”. Zapraszamy zatem do przeczytania wywiadu z artystycznie uzdolnioną specjalistką od samotnych pszczół. Z ilustratorską twórczością pani doktor można zapoznać się na blogu Pod kreską oraz profilu na Facebooku.
Pani rozprawa doktorska dotyczyła pszczół. W ostatnich latach pojawiają się dramatyczne doniesienia o spadku liczebności tych owadów. Czy to problem ogólnoświatowy i czy dotyka wszystkich gatunków?
Pszczoły zmagają się z szeregiem problemów, takich jak utrata odpowiednich siedlisk zapewniających im pokarm i miejsce do gniazdowania, chemizacja rolnictwa i ogólnie zanieczyszczenie środowiska, inwazyjne gatunki obce czy wreszcie zmiany klimatu. Myślę, że mogę spokojnie powiedzieć, że środowisko naukowców badających pszczoły jest zgodne, że nie jest z nimi najlepiej i powinniśmy zacząć reagować i skutecznie je chronić. Natomiast mimo tego, że pszczoły obecnie są bardzo znaną grupą owadów, a przez naukowców były badane już od dawna, jeszcze „zanim to było modne”, to w naszej wiedzy jest dużo białych plam. Jest wiele miejsc, w których fauna pszczół jest bardzo słabo zbadana, są też gatunki, o których nie wiemy nic albo prawie nic – nawet tak podstawowych rzeczy jak to, gdzie gniazdują, czy są samotne czy społeczne.
Ten stan rzeczy przestaje być zaskakujący, jeśli weźmiemy pod uwagę, że pszczół na świecie jest aż ponad 20 000 opisanych gatunków, a ich rozpoznawanie nie jest umiejętnością powszechną i wymaga specjalistycznej wiedzy. Dlatego oszacowanie liczebności pszczół i jej zmian w danym miejsc na przestrzeni czasu jest poważnym przedsięwzięciem i dla wielu gatunków i obszarów świata po prostu nie mamy takich danych. Według opublikowanej w 2014 roku czerwonej listy pszczół Europy, ponad połowa gatunków zamieszkujących nasz kontynent ma status Data Deficient – to oznacza, że wiemy o nich zbyt mało, żeby powiedzieć, czy i w jakim stopniu są zagrożone.
Trzmiele to grupa pszczół zbadana stosunkowo dobrze – wśród nich status Data Deficient ma tylko niecałe 9% gatunków. 24% gatunków trzmieli jest w różnym stopniu zagrożonych wyginięciem. Z kolei jeśli popatrzymy na zmiany liczebności trzmielich populacji, to 46% gatunków odnotowuje trend spadkowy, 30% jest stabilne, a 13% przyrasta (o pozostałych nie mamy informacji).
Na przykładzie trzmieli widać więc, że nie wszystkie gatunki są tak samo zagrożone. Jest to prawda również w odniesieniu do pozostałych pszczół. W przypadku niektórych obserwujemy wręcz zwiększanie zasięgu i zajmowanie nowych terenów. Nie powinno nas to jednak uspokajać, bo inne gatunki mają mniejsze lub większe problemy, a jeśli czynniki szkodzące pszczołom, o których wspomniałam na początku, będą dalej działać, to zagrożonych może być ich coraz więcej.
Nasze obawy powinna zresztą budzić sytuacja nie tylko pszczół, ale wszystkich owadów – jakiś czas temu głośno było o szeroko zakrojonych badaniach z Niemiec, pokazujących dość drastyczne spadki liczebności stawonogów. W jednym z nich udokumentowano 75-procentowy spadek biomasy owadów latających w przeciągu 27 lat, i to na obszarach chronionych, czyli tych, które – zdawałoby się – powinny stanowić stosunkowo bezpieczne, chronione przed negatywnym wpływem działalności człowieka siedlisko. W drugim badano stawonogi na obszarach otwartych i leśnych, i między 2008 a 2017 rokiem odnotowano 67-procentowy spadek biomasy, 78-procentowy spadek liczby osobników i 34-procentowy spadek liczby gatunków w tym pierwszym siedlisku (spadki w lasach były mniejsze i nie odnotowano zmniejszenia się liczby gatunków).
Obok kryzysu klimatycznego mamy obecnie – również z nim zresztą związany – kryzys bioróżnorodności, który nie ogranicza się do pszczół ani nawet do owadów. Niektórzy określają to mianem „szóstego wielkiego wymierania”. Z drugiej strony, żeby pozostawić trochę nadziei, trzeba wspomnieć, że przynajmniej owady potrafią dość szybko odbudować swoją populację w korzystnych warunkach. Mamy ich wciąż całkiem sporo, pszczół również, więc jest co chronić i o co walczyć.
« powrót do artykułu -
By KopalniaWiedzy.pl
Ekotoksykolog Heahter Leslie i chemik Maria Lamoree z Vrije Universiteit Amsterdam wraz z zespołem jako pierwsi wykazali, że plastik, którym zanieczyściliśmy środowisko naturalne, trafił już do ludzkiej krwi. Wyniki ich badań, prowadzonych w ramach projektu Immunoplast, zostały opublikowane na łamach pisma Environment International.
Grupa naukowców z Amsterdamu opracowała metodę pozwalającą na odnalezienie plastiku we krwi człowieka. Do badań zaangażowano 22 anonimowych dawców, a ich krew sprawdzono pod kątem obecności pięciu różnych polimerów, wchodzących w skład tworzyw sztucznych.
Polimery znaleziono u 3/4 badanych. Tym samym po raz pierwszy udowodniono, że obecny w środowisku mikroplastik przenika na naszej krwi. Wcześniej wiedzieliśmy tylko, że istnieje taka możliwość, gdyż wskazywały na nią eksperymenty laboratoryjne. Tym razem mamy dowód, że nasz organizm absorbuje plastik podczas codziennego życia, a tworzywa sztuczne trafiają do krwi.
Średnia koncentracja plastiku we krwi wszystkich 22 badanych wynosiła 1,6 mikrograma na mililitr. To mniej więcej łyżeczka plastiku na 1000 litrów wody.
Najczęściej występującym we krwi rodzajem plastiku były poli(tereftalan etylenu) – czyli PET, z którego wytwarza się plastikowe butelki na wodę i napoje – polietylen, popularne tworzywo do produkcji m.in. plastikowych woreczków, tzw. zrywek rozpowszechnionych w handlu spożywczym oraz polistyren, z którego powstaje styropian, szczoteczki do zębów czy zabawki. We krwi badanych znaleziono też poli(metakrylan metylu), PMMA, główny składnik szkła akrylowego. Naukowcy odkryli też polipropylen, jednak jego koncentracja we krwi była zbyt mała, by dokonać precyzyjnych pomiarów.
Dzięki badaniom Leslie i Lamoree uczeni będą mogli pójść dalej. Teraz kolejne zespoły naukowe będą mogły poszukać odpowiedzi na pytania o to, jak bardzo nasze ciała są zanieczyszczone plastikiem, na ile łatwo mikroplastik może przenikać z krwi do różnych tkanek ludzkiego organizmu oraz czy niesie to ze sobą zagrożenie dla zdrowia, a jeśli tak, to jakie są to zagrożenia.
Obecne prace badawcze zostały sfinansowane przez niedochodową organizację Common Seas oraz założone przez holenderskie Ministerstwo Zdrowia i Holenderską Organizację Badań Naukowych konsorcjum ZonMw zajmujące się badaniem kwestii zdrowia publicznego.
« powrót do artykułu -
By KopalniaWiedzy.pl
Naukowcy zaczynają łączyć dane z gruntu, powietrza, wód i przestrzeni kosmicznej, by lepiej zrozumieć, jak zmiany klimatu wpływają na obszary wiecznej zmarzliny. Wiemy, że w wiecznej zmarzlinie uwięzione są gazy cieplarniane, mikroorganizmy i związki chemiczne – takie jak np. DDT – które w miarę ocieplania się klimatu, będą się z niej uwalniały. Uczeni chcą więc poznać skutki, jakie proces ten może nieść ze sobą.
Już teraz na przykład widać, że odmrażająca się wieczna zmarzlina negatywnie wpływa na infrastrukturę. Pojawiają się wielkie zapadliska, przewracają się słupy telefoniczne i energetyczne, uszkodzeniu ulegają drogi. Znacznie jednak trudniej jest śledzić to, co uwalnia się z do niedawna zamarzniętej gleby, lodu czy martwej materii organicznej. Naukowcy przyjrzeli się więc niebezpiecznym substancjom chemicznym, jak DDT, oraz mikroorganizmom, które mogły być zamarznięte przez tysiące lub nawet miliony lat. Teraz wszystko to coraz szybciej uwalnia się z gleby.
Rozpuszczająca się wieczna zmarzlina będzie emitowała też gazy cieplarniane. Szacuje się, że zamknięte w niej jest 1,7 biliona ton węgla,w tym metan i dwutlenek węgla. To około 51 razy więcej niż ludzkość wyemitowała w 2019 roku. Materia organiczna w wiecznej zmarzlinie nie ulega rozkładowi, ale gdy zmarzlina się rozpuści, mikroorganizmy przystąpią do działania, zaczną ją rozkładać, co uwolni węgiel do atmosfery. Obecne modele pokazują, że w ciągu najbliższych stu lat, a może szybciej, zarejestrujemy duży wzrost emisji z wiecznej zmarzliny, mówi główny autor najnowszych badań, Kimberley Miner z Jet Propulsion Laboratory. Nie wiemy jednak, jak duża będzie to emisja, skąd dokładnie, ani jak długo będzie trwała. Najgorsze scenariusze przewidują szybkie uwolnienie tego węgla w ciągu kilku lat.
Wiemy też, że regiony polarne ogrzewają się najszybciej. Nie wiemy natomiast, jak zwiększona emisja węgla wpłynie na wilgotność w Arktyce, czy będzie tam więcej opadów czy też stanie się ona regionem bardziej suchym. Znacznie bardziej pewne jest, że ogrzewające się bieguny będą miały wpływ na klimat na pozostałych częściach planety, gdyż obecnie regiony polarne pomagają w stabilizowaniu klimatu. Biorą one udział w transporcie ciepła z obszarów równikowych na wyższe szerokości geograficzne, wpływając na prądy strumieniowe i inne przepływy w atmosferze. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć, jak cieplejsza, pozbawiona wiecznej zmarzliny Arktyka wpłynie na pogodę i klimat całej planety.
Naukowcy próbują lepiej poznać te zjawiska łącząc pomiary naziemne z obserwacjami z powietrza i przestrzeni kosmicznej. Pomiary wykonywane w stacjach naziemnych dają dobry obraz zmian lokalnych, pomiary z powietrza i za pomocą satelitów pozwalają na obserwowanie zjawisk w większej skali. Miner współpracuje z uczonymi dokonującymi różnych typów pomiarów i usiłuje łączyć te wszystkie dane w jeden spójny obraz. Na przykład z pomiarów naziemny uzyskuje dane o mikroorganizmach zamieszkujących wieczną zmarzlinę, badania lotnicze dostarczą informacji o emisji gazów cieplarnianych, a pomiary satelitarne pokazują, w których regionach dochodzi do najbardziej intensywnej emisji.
Wszyscy starają się szybko zrozumieć, co dzieje się w okolicach podbiegunowych. Im więcej się dowiemy, tym lepiej przygotujemy się na nadchodzące zmiany, mówi Miner.
« powrót do artykułu -
By KopalniaWiedzy.pl
Dzięki badaniom przeprowadzonym w ISIS, brytyjskim źródle neutronów i mionów, naukowcy mogli określić stan... gospodarki Imperium Rzymskiego za rządów trzech cesarzy. Niedestrukcyjnym badaniom poddano trzy monety, wybite za czasów Tyberiusza (cesarz w latach 14–37), Hadriana (117–138) i Juliana II (361–363). Gdy bowiem w grę wchodzą cenne zabytki, naukowcy prowadzą badania metodami niedestrukcyjnymi. Oznacza to np. że z zabytku nie można pobrać próbek. A to z kolei znacznie ogranicza możliwości badawcze. Na szczęście obecnie w sukurs przychodzą takie narzędzia jak ISIS.
Naukowcy z University of Oxford i University of Warwick postanowili sprawdzić skład wspomnianych monet. Sprawdzenie, czy ich powierzchnia nie została sztucznie wzbogacona lub czy do metali bardziej szlachetnych nie dodano zbyt dużo tańszych metali może wiele powiedzieć o społeczeństwie i stanie gospodarki z czasów, gdy monety wybito.
Już wcześniej było wiadomo, że powierzchnia monet to w dużej mierze czyste złoto. Jednak badania takie ograniczały się do ułamków milimetra grubości monety. Istniało więc uzasadnione podejrzenie „a co, jeśli?”. Wiemy, że Rzymianie celowo wzbogacali powierzchnię swoich srebrnych monet, by ukryć fakt, że wewnątrz są one pełne miedzi. Mieliśmy więc pełne podstawy, by uważać, że coś podobnego mogli robić ze złotymi monetami. Dzięki ISIS mogliśmy dotrzeć do samego środka monet w sposób całkowicie niedestrukcyjny. Przekonaliśmy się, że wysoki odsetek czystego złota, z jakim mamy do czynienia na powierzchni monet, pozostaje stały na całej grubości monety, mówi główny autor badań, doktor George Green z University of Oxford.
Z jednej strony to potwierdzenie dobrego stanu rzymskiej gospodarki z czasów wybicia monet. Z drugiej zaś, jak zapewnia Green, upewnienie się, że w przypadku rzymskich złotych monet, to, co widać na powierzchni, znajduje się też we wnętrzu.
Spektroskopia z użyciem mionów ma i tę zaletę, że nie wymaga wcześniejszego oczyszczenia badanego obiektu, co pozwala na zmniejszenie kosztów, zaoszczędzenie czasu oraz – często – uchronienie zabytku, który może prowadzić do jego uszkodzenia. Dlatego też technika taka jest szczególnie użyteczna przy badaniu np. obiektów wydobytych z wraków.
Metoda ta polega na wystrzeleniu strumienia mionów w kierunku badanego obiektu. Są one przechwytywane przez atomy w monetach, w wyniku czego dochodzi do emisji promieniowania unikatowego dla pierwiastków, z których ono pochodzi.
Uzyskane wyniki pokazują, jak wielki potencjał drzemie w tej metodzie badawczej. To technika niedestrukcyjna, która pozwala na zajrzenie pod powierzchnię zabytków. Nie wymaga ona specjalnego przygotowania próbki i nie powoduje, że badany obiekt staje się radioaktywny. Jest zatem idealnym narzędziem do badań zabytków. Pozwala ona nie tylko sprawdzić skład monet pod ich powierzchnią, ale określić m.in. głębokość korozji, zidentyfikować unikatowe zmiany składu chemicznego związane z konkretnym procesem produkcyjnym, czy też przekonać się, czy nie mamy do czynienia z fałszywką, dodaje doktor Adrian Hillier, odpowiedzialny w ISIS za badania z użyciem mionów.
« powrót do artykułu
-
-
Recently Browsing 0 members
No registered users viewing this page.