-
Similar Content
-
By KopalniaWiedzy.pl
Analizy DNA potwierdziły, że słynne lwy-ludojady z Tsavo pożerały ludzi i całą gamę innych zwierząt. Przyniosły też zaskakującą informację na temat jednego z gatunków, którym lwy się żywiły. Unikatowe badania wykonano na podstawie tysięcy włosów znalezionych w dziurze w zębie jednego z ludojadów. Włosy wydobyto w 2001 roku, jednak wówczas naukowcy mogli jedynie oglądać je pod mikroskopem. Postęp w dziedzinie analizy DNA umożliwia obecnie zdobycie wyjątkowych informacji na temat diety słynnych lwów.
Lwy z Tsavo jeszcze do niedawna kojarzyły się z parą słynnych ludojadów, dwóch wielkich bezgrzywych samców, które w 1898 roku zabiły około 30 robotników budujących linię kolejową łączącą Kenię z Ugandą. Obecnie populacja lwów z Tsavo jest przedmiotem badań naukowych, gdyż charakteryzuje się wyjątkowymi cechami morfologicznymi i behawioralnymi. Lwy z Tsavo są na przykład pozbawione grzywy, a struktura ich stad jest odmienna od stad lwów z innych regionów.
Dwa słynne ludojady zostały zabite przez zarządcę kolei, inżyniera kierującego budową mostu na rzece Tsavo, Johna H. Pattersona, i z czasem trafiły do Muzeum Historii Naturalnej w Chicago. Teraz na łamach Current Biology możemy poznać wyniki badań DNA ofiar lwów pozyskanego z włosów z zęba jednego z ludojadów. Obecnie do przeprowadzenia takich badań nie potrzebujemy już komórek cebulki włosa. Można je przeprowadzić dysponując samą łodygą włosa, wyjaśnia współautor badań, Ripan S. Malhi, genetyk z University of Illinois at Urbana-Champaign. Udzony wraz z zespołem zidentyfikował włosy człowieka, żyrafy, zebry, oryksa, koba śniadego oraz gnu. I ten ostatni gatunek jest największym zaskoczeniem.
Współautorka badań, biolog ewolucyjna Alida de Flamingh, przypomina, że w gnu nie występowały w pobliżu obozowiska robotników, na których polowały lwy. Ich najbliższe stada znajdowały się 90 kilometrów dalej. To oznacza, że albo lwy przemierzały olbrzymi obszar, albo też gnu występowały historycznie w regionie Tsavo.
W opublikowanym artykule zawarto niewiele informacji. Badacze chcieliby uzyskać ich więcej, jednak zanim przeprowadzą bardziej szczegółowe analizy, chcą się skontaktować z lokalnymi mieszkańcami i instytucjami. Mogą tam żyć rodziny ofiar czy społeczność, w której mieszkali zabici. Być może chcą, albo nie chcą, by prowadzono tego typu analizy. A może już je przeprowadzili, tego nie wiemy, stwierdza Malhi.
Największą zaletą przeprowadzonych badań jest sam fakt, że można je były wykonać. Pokazują one, jak ważne jest zachowanie próbek biologicznych. Patterson, gdy zabijał lwy, nie miał pojęcia, że ponad 100 lat później z ich szczątków będzie można uzyskać tak wiele cennych informacji. Doktor Flamingh ma nadzieję, że inne zespoły badawcze skorzystają z opracowanej właśnie metodologii do lepszego poznania ekologii i historii drapieżników oraz ich ofiar z przeszłości.
« powrót do artykułu -
By KopalniaWiedzy.pl
W Odrze potwierdzono obecność glonu Prymnesium parvum N. Carter 1937. To on mógł zabić ryby w rzece, tak jak od 60 lat masowo zabija ryby w Chinach. Organizm ten występuje zwykle w wodach brachicznych – słonawych, będących mieszaniną wód słodkich i słonych – oraz wysoce zmineralizowanych wodach śródlądowych. To tzw. złota alga, nazwana tak od powodowanego przez nią złotawego zakwitu.
Prymnesium parvum to mikroskopijny (ok. 10 µm) wiciowy glon zaliczany do haptofitów. Po raz pierwszy został zidentyfikowany w 1937 roku w wodach słonawego stawu Bembridge na wyspie Wight. Charakteryzuje go duża tolerancja, może przebywać zarówno w wodach słonych jak i słodkich, ale najlepiej czuje się w wodach słonawych.
Już 2 lata po jego odkryciu zauważono, że wydziela on toksynę zabójczą dla ryb (ichtiotoksyna). W 1995 roku udało się ją wyizolować i zyskała ona nazwę prymnezyna. Obecnie wiemy, że zabija ona organizmy oddychające skrzelami. Toksyna zmienia przepuszczalność błon komórkowych i uszkadza skrzela.
Toksyny „złotej algi” atakują komórki skrzeli i je uszkadzają. Wkrótce skrzela zaczynają krwawić, a toksyny i inne związki chemiczne z wody dostają się do krwioobiegu ryby, uszkadzając jej organy wewnętrzne. Zwierzę zachowuje się tak, jakby w wodzie brakowało tlenu, wypływa na powierzchnię lub odpoczywa na płyciznach. To wszystko widzieliśmy w Odrze.
Niewielka ilość Prymnesium parvum nie jest szkodliwa, jednak gdy dojdzie do gwałtownej zmiany warunków środowiskowych, np. nagłego zasolenia wód słodkich, następuje masowe namnażanie się glonów, wydzielanie toksyny i śmierci ryb.
Zakwity P. parvum są udokumentowane na wschodniej półkuli pod początku XX wieku. Obecnie jednak glon ten jest rozpowszechniony na całym świecie, od Chin i Australii, przez Europę Zachodnią po USA. Jego migrację mogły ułatwić takie czynniki jak zmiany w zasoleniu wód, zmiany hydrologiczne oraz zmiany stężeń składników odżywczych w wodach.
Wydaje się, że pierwszym regionem półkuli zachodniej, w którym doszło do zakwitów P. parvum były południowo-środkowe regiony USA. W wyniku susz panujących na przełomie XX i XXI wieku doszło do zwiększenia zasolenia tamtejszych wód i pojawienia się pierwszych zakwitów. Zadomowienie się w tamtym regionie ułatwił zmniejszony w czasie suszy przepływ wód rzecznych do jezior. Rolę mogły odegrać też zmiany w dostępności składników odżywczych. Eksperymenty laboratoryjne wykazały bowiem, że toksyczność glonów rośnie gdy pojawia się nierównowaga pomiędzy stosunkiem azotu i potasu, a największa jest tam, gdzie ograniczona jest podaż potasu.
Badania laboratoryjne pokazują, że naturalnymi wrogami P. parvum mogą być wirusy, bakterie i zooplankton, jak niektóre orzęski, wrotki czy widłonogi.
Jeśli rzeczywiście ryby w Odrze zabił Prymnesium parvum to winny temu jest człowiek. Warunkiem koniecznym do masowego pojawienia się tego glonu i wydzielania toksyn było bowiem zwiększenie zasolenia wody w Odrze. A, jak wiemy nie od dzisiaj, takie zasolenie miało miejsce.
Warto mieć świadomość, że gatunki migrują. Mogą być transportowane przez np. przez ptaki, ssaki, lub statki, łódki, barki. Silne ingerencje w środowisko wodne, niszczenie naturalności rzek, traktowanie rzek i zbiorników wodnych jak śmietników, do których można wszystko wypuścić powoduje, że te ekosystemy chorują. W zdrowej rzece szanse na masowy rozwój takiego gatunku i wydzielenie zabójczych toksyn są znacznie mniejsze – stwierdza Instytut Ochrony Przyrody Polskiej Akademii Nauk.
W obliczu postępujących zmian klimatycznych musimy mieć świadomość, że jeśli radykalnie nie zmienimy naszego podejścia do środowiska naturalnego, nadal będziemy traktowali je utylitarnie i bezmyślnie w nie ingerowali, tego typu katastrofy będą miały miejsce coraz częściej.
« powrót do artykułu -
By KopalniaWiedzy.pl
W pobliżu Lodowca Szelfowego Filchnera na południu Morza Weddella w Antarktyce znaleziono największy obszar rozrodu ryb. Podwodna kamera sfilmowała tysiące gniazd ryby z gatunku Naopagetopsis ionah. Na podstawie zajmowanego obszaru i zagęszczenia oszacowano, że może znajdować się tam około 60 milionów gniazd. Naukowcy podkreślają, że odkrycie potwierdza słuszność starań o utworzenie obszaru chronionego na atlantyckiej części Oceanu Południowego.
Na pierwsze gniazda natrafiono w lutym 2021 roku. Zauważyli je naukowcy z Instytutu Badań Polarnych i Morskich im. Alfreda Wegenera (Alfred-Wegener-Institut, Helmholtz-Zentrum für Polar- und Meeresforschung) pracujący pod kierunkiem Autuna Pursera na statku Polarstern. Gniazda znajdowały się na głębokości 535–420 metrów. A im większy obszar uczeni sprawdzali, tym więcej gniazd widzieli. Trwające wiele miesięcy badania wykazały, że średnie zagęszczenie gniazd wynosi 1 na 3 m2, chociaż zdarzały się fragmenty dna, gdzie odnotowywano nawet 2 gniazda na m2. Przeprowadzone mapowanie wskazuje, że cały region gniazdowania obejmuje 240 km2, i znajduje się na nim około 60 milionów gniazd.
Naukowcy z Instytutu Wegenera badają ten region z pokładu Polarsetrna już od początku lat 80. ubiegłego wieku. Dotychczas znajdowano pojedyncze lub niewielkie grupki gniazd Naopagetopsis ionah.
Podczas badań naukowcy wykorzystali OFOBS (Ocean Floor Observation and Bathymetry System). To specjalna klatka na kamerę, przystosowana do pracy w ekstremalnych warunkach. Po spektakularnym odkryciu tak wielu gniazd, zaczęliśmy opracowywać strategię, która pozwoli nam ocenić wielkość obszaru. Gniazda ciągnęły się bez końca, a każde z nich ma około 75 cm średnicy. Są więc znacznie większe niż struktury i zwierzęta, jakie zwykle wykrywamy za pomocą systemu OFOBS. Unieśliśmy więc nieco kamerę nad dnem i zwiększyliśmy prędkość do maksymalnej możliwej przy opuszczonej kamerze. Zbadaliśmy w ten sposób 45 600 metrów kwadratowych powierzchni i naliczyliśmy tam niewiarygodną liczbę 16 160 gniazd, ekscytuje się Purser.
Badania wykazały, że każde gniazdo ma głębokość około 15 cm i średnicę 75 cm. Zostało wydrążone w mulistym dnie, a centralne części gniazd są otoczone niewielkimi kamykami. Naukowcom udało się wyróżnić kilka typów gniazd. W „aktywnych” zauważyli od 1500 do 2500 jaj. W 75% przypadków gniazda takie były pilnowane przez dorosłe ryby. Znaleziono też gniazda „nieaktywne”. W nich jaj nie było. Znajdowała się tam ryba lub też martwa ryba.
Gdy naukowcy przyjrzeli się danym oceanograficznym i biologicznym, okazało się, że obszar gniazdowania nakłada się z obszarem napływu cieplejszych wód z Morza Weddella w kierunku szelfu. Uczeni zauważyli też, że region ten jest wyjątkowo często odwiedzane przez foki, prawdopodobnie poszukujące tam pożywienia. Masę kolonii ryb oszacowano na 60 000 ton.
Biorąc pod uwagę biomasę ryb, ten wielki obszar rozrodu jest niezwykle ważnym elementem ekosystemu Morza Weddella i jest najprawdopodobniej największym znanym tam tego typu obszarem na świecie, napisali naukowcy na łamach Current Biology.
Odkrycie to pokazuje, jak ważne jest ustanowienie tutaj Morskiego Obszaru Chronionego, mówi profesor Antje Boetius, dyrektor Instytutu Wegenera. Niestety Morski Obszar Chroniony Morza Weddella wciąż nie został jednogłośnie zatwierdzony przez Komisję ds. Zachowania Żywych Zasobów Morskich Anarktyki (CCAMLR).
CCAMLR powstała w 1982 roku w celu ochrony zasobów Antarktyki. Jej członkowie zgodzili się dbać o to, by nie dochodziło tam do nadmiernego odławiania ryb. Jednak wiadomo, że w Antarktyce dochodzi do nielegalnych połowów. Nowo odkrytemu obszarowi rozrodczemu na razie to nie grozi, gdyż znajduje się on pod lodem, zatem by się tam dostać potrzebny jest lodołamacz. Jednak tak ważny obszar powinien być zdecydowanie lepiej chroniony. Stąd potrzeba utworzenia Morskiego Obszaru Chronionego.
Utworzenie Morskiego Obszaru Chronionego Morza Weddela zaproponowały w 2016 roku Niemcy i Unia Europejska. Miałby on objąć region o powierzchni 1,8 miliona km2. Obecnie oceany są chronione w niewielkim tylko stopniu. Obszary chronione zajmują jedynie ok. 8% powierzchni oceanów, ale rzeczywista ochrona jest roztoczona na 5%. W tym jedynie na niewielkich fragmentach całkowicie zakazano jakiejkolwiek działalności związanej z połowem, wydobywaniem zasobów, transportem czy turystyką.
« powrót do artykułu -
By KopalniaWiedzy.pl
Las deszczowy Amazonii jest postrzegany jako bardzo stary dziewiczy obszar leśny. Jednak coraz więcej badań wskazuje, że jego mieszkańcy nie byli łowcami-zbieraczami, a rolnikami gospodarującymi na olbrzymich wolnych od drzew obszarach. W miarę, jak las jest wycinany odnajdowanych jest coraz więcej dowodów na istnienie społeczeństw rolniczych. Do niedawna dowody te były ukryte wśród gęstych zarośli.
Naukowcy z Uniwersytetu w Reading zdobyli dowody na to, że już przed tysiącami lat ludzie wycinali las i uprawiali ziemię. Uczeni, pracujący na odległych obszarach Boliwii, zbadali osady z dwóch jezior znajdujących się blisko znalezionych wcześniej śladów ludzkiego osadnictwa i uprawy ziemi. Dzięki nim byli w stanie określić zmiany, jakie zachodziły w regionie w ciągu ostatnich 6000 lat.
Okazało się, że ludzie, żyjący na tych terenach przed 2500-500 laty nie byli łowcami-zbieraczami i nie musieli prowadzić masowej wycinki drzew. Byli rolnikami, którzy osiedlili się na terenie przypominającym dzisiejsze sawanny. Mieli do czynienia z otwartymi przestrzeniami, na których prowadzili prace ziemne na wielką skalę. Na początku I tysiąclecia naszej ery klimat stał się bardziej wilgotny, a las deszczowy zaczął przesuwać się bardziej na południe. Amazońscy rolnicy powstrzymywali napór dżungli i utrzymywali otwarte przestrzenie tam, gdzie prowadzili swoją działalność gospodarczą. Trwało to do mniej więcej 1500 roku. Wówczas to większość rdzennych mieszkańców Amazonii wyginęła, głównie wskutek chorób przywleczonych przez Europejczyków. Gdy zabrakło ludzi gęsty las deszczowy błyskawicznie zajął ich tereny uprawne.
Wyniki badań bardzo nas zaskoczyły. Przybyliśmy do Boliwii by sprawdzić, jakie rośliny uprawiali rdzenni mieszkańcy i jak bardzo wpływali na las. Odkryliśmy jednak, że nie mieli nań żadnego wpływu jeśli chodzi o wylesianie, gdyż las tam po prostu nie rósł. Oni nie wycinali ani nie wypalali olbrzymich połaci dżungli. Mieszkańcy Amazonii osiedlili się na naturalnie otwartej przestrzeni. Skala prowadzonych przez nich prac ziemnych wskazuje, że obszary te mogły utrzymać dość dużą populację. Uprawiali kukurydzę i inne zboża. Prawdopodobnie żywili się też rybami, a w innych częściach Boliwii znaleziono dowody, że ludzie hodowali kaczkę piżmową (kaczkę francuską) oraz żółwie rzeczne - mówi główny autor badań, doktor John Carson.
Nasze odkrycie ma olbrzymie znaczenie dla zrozumienia zmian klimatycznych z przeszłości oraz tego, w jaki sposób basen Amazonki może reagować na wycinanie lasu. Okazuje się, że Amazonia ani nie byłą dziewiczą dżunglą, ani nie przetrwała wcześniej wylesiania na masową skalę – dodaje.
« powrót do artykułu -
By KopalniaWiedzy.pl
Po rozpoczęciu europejskiej kolonizacji, w obu Amerykach doszło do załamania miejscowej populacji. Jedną z przyczyn tego zjawiska było wprowadzenie przez kolonizatorów nowych patogenów, z którymi wcześniej Indianie nie mieli kontaktu. Istnieje wiele hipotez dotyczących patogenów, które zdziesiątkowały rdzenną ludność Nowego Świata – mówi się o ospie prawdziwej, odrze i śwince – ale brak jest bezpośrednich dowodów potwierdzających, jakie choroby masowo zabijały mieszkańców skolonizowanych obszarów.
Naukowcy z Universidad Nacional Autónoma de México, Uniwersytetu w Kopenhadze, North Carolina State University, Universidad Nacional Autónoma de México i innych instytucji zbadali szczątki ludzi, którzy zmarli pomiędzy XVI a XVIII wiekiem w Meksyku.
Pochodzące z XVI wieku dokumenty z wicekrólestwa Nowej Hiszpanii wspominają o epidemiach Cocoliztli („zaraza” w języku nahuatl), które zabijały olbrzymią liczbę miejscowej ludności, w olbrzymim stopniu dotyczyły też afrykańskich niewolników oraz w mniejszym stopniu dotykały Europejczyków.
W raporcie z 1576 roku opisane są wyniki autopsji ofiar Cocoliztli, które przeprowadzono u osób leczonych w Hospital Real de San Jose de los Naturales (HSJN). Był to pierwszy w Meksyku szpital założony po to, by leczyć rdzenną ludność. Autorzy najnowszych badań przeanalizowali szczątki ludzi pochodzące z dwóch stanowisko archeologicznych. Pierwsze z nich to Colonial Hospital, czyli miejsce, w którym stał HSJN. Drugie zaś to kaplica La Concepcion (COY), położona 10 kilometrów od HSJN w prehiszpańskiej miejscowości Coyoacán.
Pobrano próbki ze szkieletów należących zarówno do Afrykańczyków, jak i Indian. Naukowcom udało się zrekonstruować DNA wirusów. Okazało się, że zmarłe osoby były zarażone wirusami zapalenia wątroby typu B oraz parwowirusem B19. Porównanie uzyskanych genomów wykazało, że wirusy te prawdopodobnie pochodziły z Afryki.
Uzyskane przez nas wyniki wskazują, że wirusy te zostały introdukowane do Ameryki przez kolonistów w wyniku prowadzonego przez nich handlu niewolnikami, mówi profesor Daniel Blanco-Melo z Fred Hutchinson Cancer Research Center. Bardzo złe warunki panujące na zatłoczonych statkach transportujących niewolników sprzyjały rozprzestrzenianiu się patogenów. Później wraz z niewolnikami trafiały one do Nowego Świata i dziesiątkowały rdzenną ludność, która była wobec nich bezbronna.
DNA patogenów znaleziono zarówno wśród szczątków rdzennej ludności, jak i Afrykańczyków. Naukowcy nie są w stanie stwierdzić, gdzie doszło do zakażenia akurat tych osób. Czy w Afryce, czy w czasie transportu, czy też Czarni zarazili się już na terenie Ameryki. Nie wiadomo też, czy to te wirusy były przyczyną ich śmierci. Wiadomo jednak, że wiele nowych wirusów krążyło w tym samym czasie, co może wyjaśniać, dlaczego epidemie były tak zabójcze dla miejscowej ludności, mówi Maria Ávila-Arcos z Universidad Nacional Autónoma de México. Badania to pokazują, że nowa dziedzina nauki – paleowirologia – może pomóc w opisaniu możliwej roli tych i innych patogenów w epidemiach epoki kolonialnej oraz lepiej zrozumieć rolę człowieka w ich rozprzestrzenianiu.
Ze szczegółami badań można zapoznać się w artykule Ancient viral genomes reveal introduction of human pathogenic viruses into Mexico during the transatlantic slave trade, opublikowanym na łamach pisma eLife.
« powrót do artykułu
-
-
Recently Browsing 0 members
No registered users viewing this page.