Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

Znajdź zawartość

Wyświetlanie wyników dla tagów 'narodziny' .



Więcej opcji wyszukiwania

  • Wyszukaj za pomocą tagów

    Wpisz tagi, oddzielając je przecinkami.
  • Wyszukaj przy użyciu nazwy użytkownika

Typ zawartości


Forum

  • Nasza społeczność
    • Sprawy administracyjne i inne
    • Luźne gatki
  • Komentarze do wiadomości
    • Medycyna
    • Technologia
    • Psychologia
    • Zdrowie i uroda
    • Bezpieczeństwo IT
    • Nauki przyrodnicze
    • Astronomia i fizyka
    • Humanistyka
    • Ciekawostki
  • Artykuły
    • Artykuły
  • Inne
    • Wywiady
    • Książki

Szukaj wyników w...

Znajdź wyniki, które zawierają...


Data utworzenia

  • Od tej daty

    Do tej daty


Ostatnia aktualizacja

  • Od tej daty

    Do tej daty


Filtruj po ilości...

Dołączył

  • Od tej daty

    Do tej daty


Grupa podstawowa


Adres URL


Skype


ICQ


Jabber


MSN


AIM


Yahoo


Lokalizacja


Zainteresowania

Znaleziono 5 wyników

  1. Uchatki antarktyczne (Arctocephalus gazella) zostały przez naturę wyposażone w doskonały geolokalizator. Ludzki GPS może się przy nim schować, ponieważ jak się okazało, samice wydają na świat młode w odległości od 12 do zaledwie 1 metra od miejsca, w którym same się urodziły. Mechanizm doskonali się z wiekiem, bo dokładność zgrania obu tych punktów wzrasta. Uchatki dojrzewają płciowo po ok. 4 latach i dopiero po upływie tego czasu powracają na rodzinną plażę. Dr Jaume Forcada z British Antarctic Survey nawiązał współpracę z Joe Hoffmanem z Uniwersytetu w Bielefeld. Tuż po urodzeniu oznakowali oni chipami 335 samic uchatki antarktycznej. Dzięki temu mogli odnotować miejsce przyjścia na świat i zestawiać je z miejscami przyszłego rozrodu. Gdy minął miesiąc, na płetwach młodych umieszczono też ułatwiające identyfikację plastikowe fiszki. To zaskakujące, że uchatki antarktyczne są w stanie przebyć tak duże odległości - płynąc na północ, [poza sezonem rozrodczym] docierają one w okolice Urugwaju, a na południe - aż do Półwyspu Antarktycznego. Nie mamy jeszcze dowodów na istnienie systemu nawigacyjnego, ale musi on być bardzo, bardzo silny, ściągając zwierzęta do tego samego punktu [puntu narodzin] - podkreśla Forcada. Panowie ustalili, że przeciętna samica A. gazella rodzi w obrębie 12 metrów od miejsca, gdzie sama przyszła na świat. Niektóre osobniki powracały na spłachetek gruntu położony w odległości zaledwie jednej długości ciała od tego punktu [samice mierzą ok. 130 cm]. Z wiekiem zbieżność obu punktów wzrastała. Po upływie paru lat akademikom udało się prześledzić losy 38 z 335 początkowo oznakowanych samic. Wszystko wyglądało tak, jakby miały one wbudowany system w rodzaju GPS-u. Może być jednak tak, że samice posługują się wskazówkami, np. zapachem, których nie umiemy zmierzyć. Kamienista plaża wygląda wszędzie tak samo dla człowieka, ale niekoniecznie dla uchatek. Zbadanie zwyczajów uchatek antarktycznych jest tym ważniejsze, że już raz - pod koniec XIX i na początku XX w. - doprowadzono je na skraj wymarcia. Większość z dzisiejszej wielomilionowej rzeszy A. gazella zamieszkuje Georgię Południową. Naukowcy podkreślają, że systemy pogodowe takie jak El Niño oddziałują np. na stanowiący podstawę pożywienia uchatek antarktycznych kryl. Zauważają też, że chcąc nie chcąc, uchatki same niszczą środowisko. Gdy na brzeg wyjdzie od 3 do 5 mln zwierząt, dochodzi do erozji traw i zniszczenia rzadkich rodzin. Wydaje się, że samce uchatki antarktycznej także nawigują z podobną dokładnością - pozostają wierne swoim terytoriom. Jeśli samce i samice rok po roku powracają w te same miejsca, można w ten sposób utworzyć stabilne sąsiedztwa i ograniczyć liczbę konfliktów w kolonii. Niewykluczone, że umiejętność docierania w zawsze to samo miejsce rozwinęła się, by samice mogły rodzić w otoczeniu krewnych.
  2. Lekarze ze szpitala przy francuskim Uniwersytecie Limoges donoszą o przyjściu na świat pierwszego dziecka, którego matka przeszła wcześniej przeszczep jajnika z wykorzystaniem nowej techniki chirurgicznej. Innowacyjna metoda transplantacji daje szansę na zwiększenie skuteczności zabiegu, dotychczas obarczonego wysokim ryzykiem niepowodzenia. Pacjentka, pozbawiona jajników w celu ich ochrony przed agresywnymi lekami podawanymi w związku z anemią sierpowatą, była niepłodna i nie miesiączkowała przez dwa lata. Pobrany od niej organ został zamrożony z myślą o powtórnym wszczepieniu po zakończeniu terapii. Tradycyjna procedura przeszczepu jajnika obejmuje jeden zabieg, w czasie którego wszczepia się cały pobrany wcześniej organ. Niestety, przeszczepiony w ten sposób jajnik często nie podejmuje swojej funkcji w związku z niedostatecznym ukrwieniem. Próbą rozwiązania dotychczasowych problemów była eksperymentalna procedura, złożona z dwóch osobnych zabiegów. Pierwszy z nich polega na wydzieleniu drobnych fragmentów tkanki i wszczepieniu ich w celu zainicjowania procesu neowaskularyzacji, czyli wytworzenia nowych naczyń krwionośnych. Podczas drugiej operacji, przeprowadzonej po trzech dniach, wszczepia się pozostały, znacznie większy fragment organu. Po przeszczepie tkanki własnego jajnika [pacjentka] zaczęła jajeczkować po czterech miesiącach i zaszła w ciążę w sposób naturalny po sześciu miesiącach od transplantacji. Matka i dziecko czują się dobrze, cieszy się dr Pascal Piver, pomysłodawca nowatorskiego zabiegu. Inna pacjentka leczona tą samą techniką odzyskała zdolność do jajeczkowania po jeszcze dłuższym czasie (ok. 8,5 roku). Niestety, w jej przypadku podczas zabiegu doszło do uszkodzenia jajowodu, przez co do skutecznego zapłodnienia doszło dopiero dzięki metodzie in vitro. Jak ocenia autor eksperymentu, opracowana technika rodzi ogromne nadzieje dla młodych kobiet poddających się terapiom toksycznym dla jajników. Po ponownym przyjęciu własnego organu pacjentki takie mogłyby odzyskać utraconą wcześniej płodność oraz równowagę hormonalną.
  3. Co zrobić, gdy poród się przeciąga, a dziecko, jak na złość, nie chce przyjść na świat? Badania wskazują, że zarówno dla matki, jak i dla jej dziecka, najlepiej jest... po prostu poczekać. Zalecenie jest efektem badań przeprowadzonych przez naukowców z Uniwersytetu Kalifornijskiego. Zdaniem autorów, jeżeli kobieta nie jest w stanie urodzić dziecka pomimo wejścia w aktywną fazę porodu, wówczas, ze względu na dobro matki i jej dziecka, akcja porodowa powinna zostać przerwana. Obecnie w tego typu sytuacjach najczęściej wykonuje się cesarskie cięcie. Swoje wnioski badacze opierają na analizie 1014 przypadków zatrzymania aktywnej fazy akcji porodowej, czyli sytuacji, w której przez co najmniej dwie godziny nie doszło do rozwarcia szyjki macicy. Do badania zakwalifikowano wyłącznie kobiety, które rodziły jedno dziecko, a czas ich ciąży był prawidłowy. U wszystkich doszło do zatrzymania akcji porodowej, lecz jedna trzecia z nich zdecydowała się na poród siłami natury. U pozostałych wykonano zabieg chirurgiczny. Zebrane informacje pokazują, że wykonanie cesarskiego cięcia znacznie zwiększa przede wszystkim ryzyko pogorszenia stanu zdrowia matki. Najczęstsze komplikacje związane z zabiegiem to infekcje, krwawienia, a także związane z nimi stany zapalne. Wzrasta także ryzyko komplikacji podczas kolejnych ciąż. Dla odmiany, kobiety, które zrezygnowały z zabiegu, prezentowały niepożądane objawy znacznie rzadziej. Jedna trzecia wszystkich cesarskich cięć wykonywanych podczas pierwszego [dla danej kobiety] porodu jest wykonywana z powodu zatrzymania aktywnej fazy porodu, co przekłada się na około 400 000 porodów z asystą chirurga rocznie, tłumaczy dr Aaron Caughey, jeden z autorów badania. Podczas naszych badań zauważyliśmy, że dzięki zwykłej cierpliwości co trzecia kobieta mogłaby uniknąć ryzykownego i kosztownego podejścia chirurgicznego - dodaje naukowiec. Jak twierdzi dr Caughey, w wielu przypadkach decyzja o przeprowadzeniu zabiegu daje tylko iluzoryczną korzyść: w oparciu o znaczną ilość danych na temat ryzyka związanego z cesarskim cięciem, zarówno podczas pierwszego porodu, jak i kolejnych, [uważamy, że] unikanie cesarskiego cięcia podczas pierwszego porodu powinno być sprawą priorytetową. Więcej informacji na temat badań opublikowano w czasopiśmie Obstetrics and Gynecology.
  4. Rozmiary ciała dziewczynek w momencie urodzenia, szczególnie jego długość, wykazują zbieżność z ryzykiem zapadnięcia w dorosłym życiu na raka piersi - twierdzą naukowcy na łamach czasopisma PLoS Medicine. Autorami odkrycia są naukowcy z Londyńskiej Szkoły Higieny i Medycyny Tropikalnej. Niektórzy badacze już wcześniej starali się odnaleźc podobny związek, lecz wyniki badań nie były spójne. Próby podsumowania zebranych informacji podjął się zespół prowadzony przez prof. Isabel dos Santos Silva. Badacze postanowili sprawdzić po raz kolejny, czy wzrost dziecka, będący do pewnego stopnia odzwierciedleniem warunków, w jakich dorastało ono jako płod, jest zbieżne z ryzykiem zachorowania. Istotnym elementem badania było także skorygowanie danych o inne czynniki ryzyka zachorowania. Wykonane studium miało charakter metaanalizy, tzn. podsumowania innych badań. Badacze zebrali informacje na temat grupy sześciuset tysięcy kobiet zamieszkujących głównie kraje rozwinięte (w tym 22058 chorych), których losy śledzono w trzydziestu dwóch innych analizach. Tym razem jednak, w przeciwieństwie do poprzednich badań, odrzucono informacje o wzroście dziecka pochodzące od matek - do badania zakwalifikowano wyłącznie dane udokumentowane w kartotekach szpitalnych. Po odrzuceniu mało wiarygodnych informacji oraz uwzględnieniu dodatkowych czynników ryzyka stało się jasne, że zwiększenie masy urodzeniowej dziecka o każde pół kilograma zwiększało ryzyko zachorowania o 7%. Istotnym czynnikiem był też obwód czaszki, lecz najsilniejszy wpływ na prawdopodobieństwo zapadnięcia na raka piersi wydaje się mieć wzrost dziecka mierzony w momencie urodzenia. Prof. dos Santos Silva omawia uzyskane wyniki: nasze badanie wskazuje, że rozmiary w momencie urodzenia są wskaźnikiem podatności na raka piersi w dorosłym życiu, przynajmniej w krajach rozwiniętych. Związek rozmiarów ciała i raka piersi był w dużym stopniu niezależny od znanych czynników ryzyka. Zdaniem badaczki wyjaśnienie zaobserwowanej zależności nie jest łatwe: niewiele wiadomo na temat wpływu środowiska otaczającego płód na rozwój choroby w późniejszym życiu. Potrzebne są dalsze badania, które wyjaśnią mechanizmy biologiczne stojące za tym związkiem.
  5. Macie Hope, miesięczna córka Chada i Keri McCartneyów, przyszła na świat dwukrotnie. Raz w 6. miesiącu ciąży, gdy lekarze z Teksańskiego Szpitala Dziecięcego w Houston zoperowali guz, który mógłby zabić dziewczynkę przed planowanym terminem porodu. I drugi, 3 maja, podczas "ostatecznych" narodzin. Operacja, która na całym świecie udała się jak dotąd mniej niż 20 razy, to majstersztyk doktora Darrella Cassa. Sam chirurg przyznaje, że sprzyjało mu szczęście. Niesamowita historia 2-krotnych narodzin rozpoczęła się dokładnie w 23. tygodniu ciąży, gdy szczęśliwi rodzice udali się na wizytę do ginekologa, by poznać płeć swojego 5. dziecka. Podczas badania USG zauważono, że przy kości ogonowej płodu znajduje się duży guz wielkości grejpfruta. Był dobrze unaczyniony, a rozmiarami dorównywał samemu dziecku. Choć niezłośliwy, nadal pozostawał groźny. Szpital w Houston jest jedną z 3 placówek na świecie, które specjalizują się w tego typu schorzeniach. Jest ono niezwykle rzadkie. Występuje w 1 na 40 tys. urodzeń. W niektórych przypadkach takie guzy mogą rosnąć wolno i pozostawać małe, nie wpływając znacząco na płód. W przypadku Macie guz rósł nieprawdopodobnie szybko... i na dobrą sprawę "wykradał" krew, której potrzebowała do wzrostu. Gdyby nic nie zostało zrobione, umarłaby – wyjaśnia Cass. Szanse, by zabieg się udał, wynosiły tylko 10%. Na czas operacji pani McCartney została głęboko znieczulona. Znieczulenie było 7-krotnie silniejsze niż zazwyczaj stosowane, a wszystko po to, by maksymalnie rozluźnić mięśniówkę macicy. Zespół składał się z 3 chirurgów. Macicę wyciągnięto całkowicie na zewnątrz. Musieliśmy znaleźć okolicę, którą można by naciąć bez uszkodzenia łożyska. Gdy już się to udało, wysunięto 80% ciała Macie. W macicy pozostały jedynie głowa i ramiona. Wystawienie płodu na oddziaływanie powietrza groziło atakiem serca, dlatego chirurdzy starali się jak najszybciej usunąć guz. Zajęło im to 20 min, choć cały zabieg trwał aż 4 godziny. Następnie zespolono mięśnie macicy. Przez cały czas należało dbać o to, by wody płodowe nie wyciekały. Koniec końców ciąża zakończyła się szybciej niż po 9 miesiącach, ale dziecko zyskało 10 tygodni na rekonwalescencję po zabiegu usunięcia guza. Po właściwym porodzie obie panie jeszcze jakiś czas dochodziły do siebie. Na pośladkach Macie nadal widnieje duża blizna. Zostanie ona usunięta, gdy tylko dziewczynka podrośnie.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...