Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

Znajdź zawartość

Wyświetlanie wyników dla tagów ' ocieplenie klimatu' .



Więcej opcji wyszukiwania

  • Wyszukaj za pomocą tagów

    Wpisz tagi, oddzielając je przecinkami.
  • Wyszukaj przy użyciu nazwy użytkownika

Typ zawartości


Forum

  • Nasza społeczność
    • Sprawy administracyjne i inne
    • Luźne gatki
  • Komentarze do wiadomości
    • Medycyna
    • Technologia
    • Psychologia
    • Zdrowie i uroda
    • Bezpieczeństwo IT
    • Nauki przyrodnicze
    • Astronomia i fizyka
    • Humanistyka
    • Ciekawostki
  • Artykuły
    • Artykuły
  • Inne
    • Wywiady
    • Książki

Szukaj wyników w...

Znajdź wyniki, które zawierają...


Data utworzenia

  • Od tej daty

    Do tej daty


Ostatnia aktualizacja

  • Od tej daty

    Do tej daty


Filtruj po ilości...

Dołączył

  • Od tej daty

    Do tej daty


Grupa podstawowa


Adres URL


Skype


ICQ


Jabber


MSN


AIM


Yahoo


Lokalizacja


Zainteresowania

Znaleziono 10 wyników

  1. W czasie ocieplenia klimatu lądolód może cofać się w tempie nawet... 600 metrów na dobę. To 20-krotnie szybciej niż największa zmierzona prędkość tego zjawiska. Wnioski takie płyną z badań przeprowadzonych przez międzynarodowy zespół naukowy, który wykorzystał obrazowanie dna morskiego w wysokiej rozdzielczości do zbadania, jak szybko lądolód wycofywał się pod koniec epoki lodowej przed około 20 000 laty. W badaniach prowadzonych pod kierunkiem doktor Christine Batchelor z Newcastle University, wzięli udział naukowcy z Uniwersytetów w Cambridge, Loughborough oraz z Norweskiej Służby Geologicznej. Eksperci zobrazowali ponad 7600 niewielkich „zmarszczek” na dnie morskim. Mają one mniej niż 2,5 metra wysokości i są położone od siebie w odległości od 25 do 300 metrów. Powstawały one, gdy krawędź wycofującego się lądolodu była poruszana wraz z pływami morskimi w górę i w dół, wypychając osady morskie. „Zmarszczki” na dnie powstawały dwukrotnie w czasie doby, podczas przypływu i odpływu. To zaś pozwoliło sprawdzić, gdzie wówczas znajdowało się czoło lodowca. Jak dowiadujemy się z artykułu opublikowanego na łamach Nature, lodowiec wycofywał się w tempie od 50 do 600 metrów na dobę. To znacznie szybciej, niż jakiekolwiek dotychczas zaobserwowane zjawisko tego typu. Nasze badania przynoszą ostrzeżenie z przeszłości odnośnie prędkości, z jaką lądolód jest w stanie się cofać. Pokazują, że może być to znacznie szybciej, niż wszystko, co dotychczas obserwowaliśmy, mówi doktor Batchelor. Badania dotyczące dawnych zmian klimatu pozwalają na udoskonalenie modeli klimatycznych, za pomocą których usiłujemy przewidzieć skutki obecnego globalnego ocieplenia. Nowe badania pokazują też, że takie błyskawiczne wycofywanie się lodowców jest krótkotrwałe. Trwa dni lub miesiące. Innymi słowy uśrednione na przestrzeni lat tempo wycofywania się może nagle gwałtownie wzrosnąć, by potem znowu zwolnić. Ważne jest, by symulacje komputerowe uwzględniały te impulsy, w czasie których lądolód przyspiesza, dodaje profesor Julian Dowdeswell z University of Cambridge. Autorzy badań zauważyli też, że lodowiec najszybciej wycofuje się tam, gdzie dno morskie jest najbardziej płaskie. Batchelor i jej zespół uważają, że impulsy błyskawicznego cofania się lądolodu możemy już wkrótce obserwować w niektórych częściach Antarktyki, w tym na Lodowcu Thwaites. Od lat jest on przedmiotem intensywnych badań, gdyż eksperci sądzą, że może on utracić stabilność. Niedawno jego czoło wycofało się do płaskiego obszaru dna morskiego. Nasze badania sugerują, że dzisiejsze tempo topnienia lądolodów jest wystarczające, by doszło do impulsów nagłego przyspieszenia wycofywania się antarktycznych lodowców znajdujących się nad obszarami płaskiego dna. Już wkrótce satelity mogą zarejestrować takie impulsy, szczególnie jeśli globalne temperatury będą rosły w takim tempie, jak obecnie. « powrót do artykułu
  2. Pożary lasów w USA są czterokrotnie bardziej rozległe i zdarzają się trzykrotnie częściej niż jeszcze w roku 2000, informują specjaliści z Cooperative Institute for Research in Environmental Sciences (CIRES) na University of Colorado Boulder. Wyniki przeprowadzonej przez nich analizy zostały opublikowane na łamach Science Advances. Naukowcy wykazali, że duże pożary nie tylko zdarzają się częściej, ale dochodzi do nich też na nowych obszarach, które wcześniej nie płonęły. Virginia Iglesias i jej zespół postanowili sprawdzić, jak zmieniły się rozmiar, częstotliwość oraz zasięg pożarów w USA. Przeanalizowali więc dane dotyczące ponad 28 000 pożarów z lat 1984–2018. Informacje czerpali z bazy danych Monitoring Trends in Burn Severity (MTBS), w której gromadzone są zarówno satelitarne zdjęcia pożarów, jak i stanowe oraz federalne informacje na ich temat. Naukowcy odkryli, że w latach 2005–2018 na całym terytorium kontynentalnych USA doszło do większej liczby pożarów niż w ciągu wcześniejszych dwóch dekad. Na wschodzie i zachodzie liczba pożarów uległa podwojeniu, a na Wielkich Równinach jest ich obecnie 4-krotnie więcej niż wcześniej. Zwiększył się też obszar objęty pożarami. W poprzednich dekadach roczna mediana obszaru objętego pożarami na zachodzie kraju wynosiła 4019 km2, obecnie zaś wzrosła do 14 249 km2. Na Wielkich Równinach zaś odnotowano wzrost z 1204 km2 do 3354 km2. Naukowcy przyjrzeli się też ekstremom i stwierdzili, że na zachodzie i Wielkich Równinach wzrosła częstotliwość występowania wielkich pożarów oraz ryzyko, że równocześnie będzie dochodziło do więcej niż jednego wielkiego pożaru. Więcej wielkich pożarów występujących w tym samym czasie już teraz zmienia skład i strukturę pokrywy roślinnej, wpływa na występowanie pokrywy śnieżnej i dostępność wody pitnej. To poważne wyzwanie dla systemu ochrony przeciwpożarowej, które zagraża życiu, zdrowiu i majątkom milionów Amerykanów, mówi Iglesias. Uczeni zauważyli też, że we wszystkich regionach kraju zwiększył się zasięg występowania pożarów. To oznacza, że odległości pomiędzy pożarami są mniejsze, a także, że pożary zaczęły występować w miejscach, w których wcześniej ich nie było. Wyniki analizy potwierdzają to, co od pewnego czasu podejrzewały media, opinia publiczna i sami strażacy. Niestety, natura nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Wraz z ocieplaniem się klimatu rośnie ryzyko występowania coraz większych i coraz częstszych pożarów. Najgorsze jeszcze przed nami, stwierdził współautor badań, William Travis. « powrót do artykułu
  3. Gwałtowne wiatry, jakich w ostatnim czasie doświadczyła Polska, nie są w naszym kraju niczym niezwykłym. Zdarzały się już w przeszłości. Jak tłumaczy profesor Szymon Malinowski, ta tak zwana eksplozyjna cyklogeneza jest charakterystyczna dla naszego klimatu i czasem się powtarza. Wyjątkowe jest jednak nasilenie takich zjawisk i częstotliwość ich występowania. A także fakt, że towarzyszyły im trąby powietrzne oraz częste wyładowania atmosferyczne. Te dwa ostatnie zjawiska to w lutym rzadkość. Jeszcze do niedawna okresem przejściowym, w którym dochodziło do aktywizacji cyklogenezy był u nas marzec, miesiąc przejścia z zimy do wiosny. Polska była krajem zacisznym. Przeciętna prędkość wiatru w naszym kraju wynosiła 3,5 m/s (12,6 km/h). Do takiego wiatru są przyzwyczajone i drzewa, i zwierzęta, i ludzie, i przystosowaliśmy do niego infrastrukturę. Tymczasem wieje coraz silniej i coraz częściej. Dlatego też stajemy się krajem latających dachów. W kraju zacisznym nie ma bowiem potrzeby budowania tak solidnych dachów jak w krajach, gdzie silny wiatr to niemal codzienność. Tymczasem gdy średnia prędkość wiatru zaczyna rosnąć, a silne wiatry stają się nową normą, okazuje się, że nasze budownictwo nie jest na to przygotowane. Około 90% dachów w Polsce nie jest gotowych na zmierzenie się z wiatrem o prędkości 40 m/s, czyli 144 km/s. Tymczasem takie porywy będą coraz częstsze. I charakterystyczny polski dach, który nie jest solidnie zakotwiony, może sobie z nim nie poradzić. Podobnie zresztą jak nie poradzą sobie linie energetyczne czy drzewa. Oczywiście te wspomniane 40 m/s to nie jest polski rekord prędkości wiatru. Ten został pobity w Lublinie 20 lipca 1931 roku. Wiatr zrzucał wówczas wagony z torów, wyginał konstrukcje stalowe i wyrywał drzewa z korzeniami. Jego prędkość dochodziła do 100 m/s czyli 360 km/h. To było jednak trąba powietrzna, czyli zupełnie inne i całkowicie nieprzewidywalne zjawisko. Bardzo silne wiatry, przekraczające 60 m/s, czyli ponad 216 km/h są notowane na szczytach Karkonoszy. Jednak, powtórzmy, tam panują specyficzne warunki. Problemem nie są zaś specyficzne górskie warunki czy wyjątkowo rzadkie trąby powietrzne. Problemem są zmieniające się warunki, które powodują, że musimy w Polsce przygotować się zarówno na wzrost prędkości wiatru, coraz częstszego pojawiania się silnych i bardzo silnych wiatrów oraz wzrost maksymalnej prędkości wiatru. Za silne wiatry, których ostatnio doświadczaliśmy, odpowiadają niże tworzące się nad Atlantykiem na południe od Islandii. Nie napotykają na swojej drodze żadnych przeszkód, więc przemieszczają się nad Europę. Nad kontynentem, w zetknięciu z chłodniejszym powietrzem, wywołują wichury. W przeszłości wiatry te zdążyły osłabnąć przed dotarciem do Polski. To się jednak zmieniło. I przez to niże, jeden po drugim, docierają nad nasz kraj. Niże te stają się też coraz większe i głębsze. Przez to pojawia się duża różnica ciśnień pomiędzy północą a południem Polski. A to napędza wiatr. Ta widoczna gołym okiem i odczuwalna zmiana to skutek ocieplającego się klimatu. Emitując olbrzymie ilości gazów cieplarnianych do atmosfery przykryliśmy Ziemię dodatkową warstwą izolującą. Ona to powoduje, że mniej energii dostarczanej przez Słońce jest wypromieniowywane w przestrzeń kosmiczną. Ta zatrzymana energia gromadzi się w oceanach czy atmosferze i musi znaleźć ujście, rozproszyć się. A rozprasza się m.in. poprzez gwałtowniejsze burze i wiatry. Jakby tego było mało, sytuację mogą pogarszać tworzące się cumulonimbusy. To chmury burzowe, mogące nieść ze sobą bardzo niebezpieczne i gwałtowne zjawiska, jak tornada. Jednak, aby do tak niebezpiecznych zjawisk doszło, cumulonimbus musi bardzo rozbudować się w pionie, a do tego potrzebuje ciepła. Dlatego cumulonimbusy w Polsce wywołują gwałtowne zjawiska pogodowe dopiero wiosną, a w pełni pokazują swoją moc latem. Jednak klimat się ociepla, a wraz z nim możemy spodziewać się, że i zimowe cumulonimbusy będą coraz groźniejsze. Pojedyncze zjawiska pogodowe, nawet te najbardziej gwałtowne, nie dają odpowiedzi na pytanie, co się dzieje. Jednak tutaj widzimy wyraźny zmieniający się trend, znamy przyczyny tej zmiany i wiemy, że w kolejnych dziesięcioleciach będziemy doświadczali coraz bardziej gwałtownych zjawisk pogodowych. Będzie rosła prędkość wiatru i coraz częściej będziemy mierzyli się z silnymi, gwałtownymi porywami. Polska jeszcze niedawno była krajem zacisznym. Teraz musimy przystosować nasze budownictwo do nowych warunków atmosferycznych. Zacząć można od dachów, bo to one są najczęściej tym elementem budynku, który pierwszy poddaje się naporowi wiatru. A zerwany dach może uszkodzić kolejne budynki, infrastrukturę i zagrozić ludziom. Nawet gdyby ludzkość w ciągu najbliższych dekad zredukowała emisję gazów cieplarnianych niemal do zera, to klimat będzie potrzebował kolejnych dziesięcioleci, by powrócić do równowagi. Musimy się więc na to przygotować. « powrót do artykułu
  4. Zachodnia populacja monarchów – pięknych motyli znanych ze spektakularnej migracji – znalazła się na skraju zagłady. Już przed trzema laty informowaliśmy, że populacja ta zanika w błyskawicznym tempie. Wówczas liczba motyli wynosiła 300 000. Ostatnie liczenie wykazało, że doszło do gwałtownego załamania populacji. Monarchy dzielą się na dwie populacje, które migrują na wielkie odległości. Wschodnia zimuje w Meksyku. Zachodnia zaś spędza zimę w lasach Kalifornii, później zaś motyle lecą przez Arizonę, Kalifornię, Nevadę, Oregon, Waszyngton, Idaho i Utah. Po drodze składają jaja, dając początek kolejnym pokoleniom. Mieszkańcy Kalifornii już w latach 90. zauważyli, że liczba motyli się zmniejszyła. Wykonane przez naukowców analizy wykazały,że spadek jest bardziej dramatyczny,niż przypuszczano. Wśród przyczyn spadku wymienia się utratę i modyfikację ich habitatów, używanie pestycydów oraz globalne ocieplenie, które powoduje, że ich główne źródło pożywienia staje się dla nich toksyczne. Podczas tegorocznego liczenia monarchów zachodnich członkowie Xerces Society doliczyli się mniej niż 2000 osobników. To gigantyczny spadek. W ubiegłym roku ta sama organizacja naliczyła 29 000 motyli. Jeszcze rok wcześniej było ich 27 000. Jeszcze w latach 60. ubiegłego wieku można było zobaczyć miliony migrujących monarchów. Gdy okazało się, że ich liczba dramatycznie spada, skupiono się na populacji wschodniej, migrującej do Meksyku. Naukowcy szacują, że od połowy lat 90. liczebność tej populacji zmniejszyła się o około 80%. Teraz wiemy, że spadek liczebności populacji zachodniej jest jeszcze większy. Wyniki tegorocznego liczenia zaszokowały członków Xerces Society. W znanym z obecności zimujących monarchów Pacific Grove nie zauważono ani jednego motyla. W innych znanych lokalizacjach, jak Pismo State Beach Monarch Butterfly Grove czy Natural Bridges State Park znajdowało się jedynie kilkaset zwierząt. Zwykle w tych miejscach zimują tysiące motyli, mówi Sarina Jepsen, dyrektor ds. zagrożonych gatunków w Xerces Society. Motyle giną, gdyż ludzie niszczą habitaty z których zwierzęta korzystają podczas migracji, przeznaczając ich tereny pod budownictwo oraz używając pestycydów. Nie bez znaczenia jest globalne ocieplenie, które zaburza synchronizację migracji na liczącej niemal 5000 kilometrów trasie wędrówki motyli. Naukowcy przypuszczają, że do spadku liczebności monarchów mogły przyczynić się też wielkie ubiegłoroczne pożary lasów na zachodzie. Monarchy nie są chronione ani na poziomie stanowym, ani federalnym. Co prawda w grudniu urzędnicy federalni stwierdzili, że gatunek jest „kandydatem” do nadania mu statusu zagrożonego, ale minie wiele lat, zanim status taki zostanie nadany, gdyż w kolejce jest też wiele innych gatunków. « powrót do artykułu
  5. Przedstawiciele Biebrzańskiego Parku Narodowego alarmują, że wysychają tamtejsze bagna i mokradła. Brakuje milionów metrów sześciennych wody, mówią. To skutek zmian klimatycznych. Specjaliści obawiają się, że Biebrzę mogą opuścić ptaki. Brak opadów i coraz wyższa temperatura powodują, że w polskich rzekach jest coraz mniej wody. Grozi nam susza. Spadki poziomu wód można zaobserwować też w rzekach na nizinach. Mariusz Siłakowski, wicedyrektor Biebrzańskiego Parku Narodowego mówi, że problemem są nierównomierne opady. Raz są ulewne deszcze, potem bywają bardzo długie sezony bez wody, czy śniegu, co teraz widzimy, powiedział dziennikarzom TVN. W gruncie jest obecnie nawet o 50 cm wody mniej niż w latach poprzednich. Jeśli sytuacja się nie zmieni, to bagna mogą przestać być bagnami. Biorąc pod uwagę wielkość obszaru, brakuje nam milionów metrów sześciennych wody, które normalnie tutaj zalegały i powodowały, że mieliśmy do czynienia rzeczywiście z bagnami, wyjaśnia Siłakowski. Sytuacja jest coraz poważniejsza. Od 2-3 lat krajobraz Parku gwałtownie się zmienia. Nie ma już wielkich wiosennych rozlewisk. Jeśli taka sytuacja będzie się powtarzała, zmieni się szata roślinna, a za nią pójdą zmiany w świecie zwierząt. Mogą znikać torfowiska, w których miejsce pojawią się łaki. Znad Biebrzy odlecą ptaki. Przede wszystkim siewkowate, jak bataliony, rydzyki, dublety i inne, które lubią warunki wodne. Oprócz ptaków brodzących charakterystycznym zwierzęciem Parku jest łoś, który jedynie tutaj przetrwał II wojnę światową. Park to dom dla wilków, bielika, orła przedniego i wielu innych objętych ochroną gatunków zwierząt i roślin. « powrót do artykułu
  6. Jeszcze przed 10 laty próby rozpoczęcia produkcji winiarskiej w Skandynawii były uznawane za stratę czasu i pieniędzy. Winiarstwem zajmowała się garstka hobbystów. Jednak ocieplający się klimat skłania coraz większą liczbę przedsiębiorców do spróbowania sił w tej dziedzinie. W najbliższych dekadach w Skandynawii będziemy uprawiali coraz więcej winorośli, a kraje, które są tradycyjnymi państwami winiarskimi będą uprawiały jej coraz mniej, mówi Sven Moesgaard, założyciel Skaersogaard Vin. On i jemu podobni chcą przekształcić Skandynawię w ważnego producenta białych win. Nie są to plany pozbawione szans na realizację. W ciągu najbliższych 50 lat średnie temperatury w niektórych regionach Skandynawii mogą wzrosnąć nawet o 6 stopni Celsjusza, a jej klimat może przypominać ten współczesnej północnej Francji. Zmianę widać już teraz. Obecnie w Danii działa 90 komercyjnych winnic, podczas gdy 15 lat temu były zaledwie 2. W Szwecji istnieje około 40 winnic, a w Norwegii jest ich około 10. Obecnie całkowita powierzchnia europejskich winnic to ponad 4 miliony hektarów, z czego 3/4 znajduje się we Francji, Hiszpanii i Włoszech. Unia Europejska pozwoliła Danii i Szwecji na uprawę wina na obszarze nie większym niż 405 hektarów. Skandynawscy przedsiębiorcy coraz chętniej inwestują w winnice widząc, co dzieje się we Francji czy Hiszpanii, gdzie wysokie temperatury zniszczyły w bieżącym roku wiele upraw winogron, w tym delikatne odmiany używane do produkcji białych win. Zmiany klimatyczne będą w tym zakresie działały na korzyść północnej Europy. Klimatolodzy przewidują, że do roku 2050 kraje, które obecnie dominują na rynku winiarskim, w tym kraje Ameryki Południowej oraz Australia i Kalifornia, mogą mogą mieć zbyt ciepły klimat, by uprawiać winogrona. Korzystne dla winnic warunki mogą pojawić się zaś w innych państwach, w tym w Chinach. Właściciele francuskich winnic już eksperymentują z odmianami winogron z Tunezji, sprawdzając, czy można z nich uzyskać równie dobre wino, co z obecnych odmian, które wykorzystują. Z kolei we Włoszech i Hiszpanii winnice są przenoszone na coraz wyżej położone tereny. Jednak za kilkadziesiąt lat to już może nie wystarczyć. Już teraz producenci wina z krajów nordyckich coraz częściej otrzymują nagrody za swoje produkty. Są bowiem w stanie uzyskać smaki, których zaczyna brakować w winach hiszpańskich, francuskich czy włoskich, gdzie wyższe temperatury pozbawiają owoce kwasowości. Obecnie największa duńska winnica, Dyrehoj Vingaard, położona na półwyspie Rosnaes produkuje 50 000 butelek wina białego i musującego. Warto tutaj zaznaczyć, że półwysep ten położony jest mniej więcej na tej samej szerokości geograficznej co Glasgow i bardziej na północ niż polskie wybrzeże Bałtyku. Skandynawscy winiarze będą zwiększali produkcję, ale przed nimi wiele problemów. Co prawda temperatury będą rosły, ale warunki uprawy będą coraz bardziej nieprzewidywalne. Jednego roku mogą przydarzyć się wielkie upały, drugiego zbyt duże opady deszczu. Tegoroczne przychody z winnic z Danii, Norwegii i Szwecji wyniosą około 14 milionów euro, tymczasem przychody francuskich winiarzy to 28 miliardów euro. Na przeszkodzie stoi nie tylko pogoda, ale również rzeczywistość gospodarcza i polityka Unii Europejskiej. Butelka skandynawskiego wina kosztuje średnio 30–40 euro, gdyż koszty siły roboczej są tam trzykrotnie wyższe niż we Francji, Włoszech czy Hiszpanii. Ponadto właściciele winnic z południa Europy otrzymują miliardy euro z Unii Europejskiej, co pozwala im udoskonalać produkcję i obniżać ceny. Tymczasem np. Dania otrzymała zgodę UE na uprawę winorośli pod warunkiem jednak, że nie będzie starała się o subsydia. Tymczasem dodatkowe pieniądze bardzo by się skandynawskim winiarzom przydały, gdyż muszą oni opracować techniki produkcji odpowiednie dla swojego klimatu. Jednak z nadzieją wskazują na południe Anglii, gdzie ocieplający się klimat umożliwił produkcję win musujących o najwyższej światowej jakości. « powrót do artykułu
  7. Administracji prezydenta Trumpa nie udało się doprowadzić do odrzucenia pozwu złożonego przeciwko rządowi USA przez grupę młodych ludzi w wieku 11–22 lat. Oskarżają oni rządzących o brak odpowiednich działań przeciwko globalnemu ociepleniu, co narusza prawo najmłodszej generacji do życia, wolności i własności oraz oznacza, że rząd nie chroni powierzonych mu zasobów publicznych. Pozew został złożony w 2015 roku i wówczas wymieniono w nim prezydenta Obamę i jego administrację. Po wyborach pozwanym stał się prezydent Trump i jego rząd. Ani Obamie, ani Trumpowi nie udało się doprowadzić do oddalenia pozwu. Sąd Najwyższy USA odrzucił właśnie wniosek Białego Domu o oddalenie sprawy. Jesteśmy niezwykle zadowoleni z takiego orzeczenia. Jesteśmy gotowi na proces, oświadczył Philip Gragory, jeden z prawników reprezentujących młodych ludzi w sprawie Juliana v United States. W pozwie nie chodzi o brak działań rządu, ale o to, że działania rządu prowadzą do globalnego ocieplenia, stwierdziła organizacja Our Children's Trust, która wspiera powodów. Wśród powodów znajdziemy 15-letniego Jaydena Foytlina, którego rodzina musiała opuścić dom po tym, jak najpierw nadeszła „powódź 1000-lecia”, a później osiem „powodzi 500-lecia”. I to wszystko w ciągu dwóch lat. Z kolei najmłodszy z powodów, 11-letni Levi Draheim, mieszka na Flordzie, kilka metrów nad poziomem morza i wraz z innymi mieszkańcami Satellite Beach jest świadkiem coraz większej liczby sztormów i innych niekorzystnych zjawisk, jak np. zakwity alg. Pochodząca z plemienia Nawahów 17-letnia Jamie Lynn Butler musiała wraz z rodziną opuścić dom, gdyż wysechł pobliski strumień. Ważną rolę odgrywa tutaj wiek skarżących. To właśnie oni będą musieli za kilkadziesiąt lat mierzyć się z najpoważniejszymi skutkami zmian klimatycznych. « powrót do artykułu
  8. Oficjalnie powołano do życia Globalną Komisję ds. Adaptacji (Global Commission on Adaptation), w skład której weszli m.in. Bill Gates czy Ban Ki-moon, były sekretarz generalny ONZ. Zdaniem członków Komisji, skutki globalnego ocieplenia są odczuwane znacznie wcześniej i znacznie mocniej, niż przypuszczano. Aby zmniejszyć ubóstwo na świecie i podtrzymać wzrost gospodarczy społeczeństwa muszą robić znacznie więcej i znacznie szybciej, by przystosować się do nowej rzeczywistości, stwierdzają członkowie organizacji. Na jej czele stoi 28 komisarzy, w tym wspomniani wcześniej Gates i Ki-Moon. Dostosowanie się to nie tylko to, co należy zrobić. To mądra strategia. Musimy szybciej ją wdrażać. Koszty adaptacji będą mniejsze niż koszty działania jak do tej pory. A korzyści z niej osiągnięte, znacznie większe, mówi były sekretarz generalny. Kristalina Georgieva, dyrektor zarządzająca Banku Światowego, która również jest jednym z komisarzy, stwierdza, że w obecnych czasach wszyscy, od rządów i firm po rolników decydujących co zasiać i osoby indywidualne, zastanawiające się, gdzie kupić dom, powinni brać ryzyka związane z globalnym ociepleniem. To nie musi oznaczać ponoszenia większych kosztów. Po prostu trzeba to ryzyko uwzględniać, mówi Georgieva. Jako przykład podaje niektórych rolników z Bangladeszu, którzy w ostatnich latach przerzucili się z hodowli kur na hodowlę kaczek. W czasie powodzi kury toną, ale kaczki przeżyją kataklizm. Bangladesz to również dobry przykład adaptacji. Dzięi systemowi wczesnego ostrzegania oraz zbudowaniu schronów udało się znacząco zmniejszyć liczbę ofiar cyklonów. W 1970 roku podczas jednego cyklonu zginęło 500 000 osób. W roku 2007 równie silny cyklon zabił mniej niż 5000 osób. Odpowiednie działania adaptacyjne są szczególnie ważne, by pomóc najuboższym. Analitycy ostrzegają, że z powodu zmian klimatycznych do roku 2030 aż 100 milionów osób może ponownie znaleźć się w skrajnej biedzie, z której niedawno udało im się wydobyć. Potrzeba zaadaptowania się nie oznacza, oczywiście, że powinniśmy zrezygnować z działań mających na celu zmniejszanie negatywnego wpływu człowieka na klimat. Obie rzeczy – adaptację i zmniejszanie emisji gazów cieplarnianych – należy prowadzić równolegle. Jesteśmy ostatnim pokoleniem ludzi, które ma szansę na zapobieżenie dramatycznym zmianom klimatu. Jesteśmy też pierwszym pokoleniem, które musi zmagać się z konsekwencjami tego zjawiska. To prowadzi do oczywistej konkluzji: musimy jednocześnie się adaptować i zapobiegać zmianom klimatycznym, mówi Georgieva. Wciąż istnieje szansa, by do końca wieku zatrzymać globalne ocieplenie na poziomie 1,5–2 stopni Celsjusza powyżej temperatur sprzed epoki przemysłowej. Jeśli nic nie zrobimy, do roku 2100 średnie globalne temperatury mogą wzrosnąć o 3 stopnie Celsjusza. Adaptacja, pomimo że daje nadzieję, może oznaczać też dokonywanie trudnych wyborów. Niewykluczone, że ludzie będą musieli opuścić niżej położone tereny nadmorskie. Niektóre tereny, jak na przykład Manhattan, zostaną zabezpieczone za pomocą murów i innej infrastruktury. Ale czy znajdą się miliardy dolarów by chronić, dajmy na to, Howard Beach, ubogą dzielnice robotniczą w Queens? Wątpię. Z większości takich miejsc trzeba będzie się wyprowadzić. A decyzje zostaną podjęte w oparciu o rachunek ekonomiczny. Prawda jest taka, że adaptacja to luksus, na który stać będzie nielicznych, mówi Jeff Goodell, autor książki The Waters Will Come. « powrót do artykułu
  9. Ocieplenie klimatu niszczy mszarniki (ang. moss bed) z Antarktydy Wschodniej. Odwiedzając Antarktykę, spodziewamy się zobaczyć lodowe, białe krajobrazy, lecz w pewnych regionach można spotkać bujne, zielone mszarniki, które wyłaniają się na ok. 6 miesięcy wzrostu spod śniegu - opowiada prof. Sharon Robinson z Uniwersytetu w Wollongong. Antarktyda Zachodnia i Półwysep Antarktyczny należą do najszybciej ocieplających się miejsc na Ziemi. Antarktyda Wschodnia nie wydawała się doświadczać tak dużych zmian klimatu, dlatego naukowcy nie spodziewali się, że w stosunkowo krótkim okresie mszarniki ulegną takim przekształceniom. Po pilotażowym badaniu z 2000 r. w 2003 r. rozpoczęliśmy monitoring. Kiedy wróciliśmy w 2008 r., wszystkie te zielone mszarniki były już ciemnoczerwone, co wskazuje na silny stres. To ogromna zmiana. Australijczycy wyjaśniają, że czerwone pigmenty są przeciwutleniaczami i spełniają funkcję filtra słonecznego oraz zabezpieczenia przed suszą. Szarość oznacza, że [mchy] umierają. Gdy studium się zaczynało, mszarniki były zdominowane przez Schistidium antarctici - gatunek mchu z rodziny strzechwowatych (Grimmiaceae), który może przetrwać długie okresy zanurzenia. Do 2013 r. wiele mszarników zarosło jednak 2 innymi gatunkami mchu, które świetnie sobie radzą, gdy jest bardziej sucho, a słabiej tolerują zalewanie. Jak wyjaśniają autorzy raportu z pisma Nature Climate Change, pod wpływem zmiany klimatu i dziury ozonowej Antarktyda Wschodnia staje się zimniejsza, bardziej wietrzna i sucha. Antarktyczne mchy są jedynymi roślinami, które są w stanie przetrwać w Antarktydzie Wschodniej. Lubimy o nich myśleć jak o miniaturowych, rosnących od dawna lasach - podkreśla dr Melinda Waterman. Niektóre mchy mają kilkaset lat i przechowują zapis klimatu tej części Antarktyki. Choć mszarniki mają tylko 4-14 cm wysokości, są domem dla drobnych zwierząt, grzybów, porostów i glonów. Można je więc porównać do lasu. Niestety, co najmniej 40% [próbkowanych] wykazuje objawy znaczącego wysychania - podsumowuje Robinson.   « powrót do artykułu
  10. Rosnące temperatury i zazielenienie wskazujące na wcześniejszą wiosnę powodują, że bernikle białolice (Branta leucopsis) przyspieszają swój przelot z zimowisk na wybrzeżach Morza Północnego i omijając postój w Bałtyku i Morzu Barentsa, lecą od razu do rosyjskiej Arktyki. Samice są przez to wyczerpane i po zakończeniu podróży nie od razu składają jaja. Dzieje się tak na niekorzyść piskląt, które wykluwają się zbyt późno, by skorzystać z obfitości pożywienia. Koniec końców skutkuje to przeżyciem mniejszej liczby młodych. Wg biologów, bernikle będą się musiały przystosować i zacząć wcześniej migrować. Przez blisko połowę podróży bernikle nie są świadome, czy ocieplenie klimatu przyspiesza wiosnę w Arktyce. Sądzimy [jednak], że gdy ptaki lecą, widzą więcej zieleni, co stanowi wskazówkę, że powinny przyspieszyć - tłumaczy prof. Bart Nolet z Uniwersytetu w Amsterdamie. Przebywając na zimowiskach, bernikle nie wiedzą, czy w Arktyce będzie wczesna czy późna zima. Układy pogodowe obszarów umiarkowanych i arktycznych nie są połączone, a na dodatek wzrost temperatury w Arktyce jest o wiele większy niż w rejonach z klimatem umiarkowanym. Dopiero w połowie wędrówki bernikle orientują się więc, prawdopodobnie na podstawie wskazówek środowiskowych, jaka wiosna będzie tam, gdzie lecą. Jeśli wiosna okazuje się wczesna, przyspieszają. Śpiesząc się, bernikle "nie zahaczają" już o Bałtyk, gdzie dotąd zwyczajowo zbierały siły. Nic więc dziwnego, że gdy ostatecznie docierają do Rosji, są bardzo wyczerpane. Samice siedzą na jajach praktycznie bez przerwy przez 3 tygodnie. Muszą zatem dolatywać z dostateczną rezerwą sił. Pomijając postój w Bałtyku, mają za mało rezerw, by od razu zacząć składać jaja. Zwykle bernikle wylęgały się przed wiosną i mogły skorzystać ze "szczytu żywieniowego", kiedy pokarm ma najlepszą jakość i jest go najwięcej. Teraz w latach większej rozbieżności między okresem obfitości i czasem wylęgu (gdy samice składają jaja długo po początkach topnienia śniegu) pierwszy miesiąc przeżywa mniej młodych. Wg autorów publikacji z pisma Current Biology, by poradzić sobie z tym problemem, B. leucopsis muszą się nauczyć wcześniej opuszczać zimowiska. Nie będzie to łatwe, bo bernikle decydują o odlocie, bazując na długości dnia, a ta nie zmienia się wraz z ociepleniem klimatu. Nolet uważa, że pomóc może żerowanie w księżycowe noce, co już bernikle czasem robią. To mogłoby pozwolić wcześniej się najeść i wcześniej odlecieć [...]. Istnieją też inne sposoby. Ostatnio np. niektóre bernikle zarzuciły w ogóle migrację i zaczęły się rozmnażać w rejonach klimatu umiarkowanego. Bernikle migrują w rodzinach. Młode osobniki uczą się trasy i czasowania przelotu od rodziców. [...] To prowadzi do tradycyjnych wzorców migracji. Szczególnie po zmianach wywołanych ekstremami pogodowymi część ptaków może [jednak] stwierdzić, że zachowywanie się inaczej popłaca. Analizując wpływ ocieplenia klimatu na migrację i czasowanie rozmnażania, naukowcy posługiwali się m.in. obserwacją czy technikami badania stałych izotopów na całej trasie przelotu. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...