Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    36970
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    226

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. W połowie 2015 roku opisywaliśmy przypadek Williama Mereditha, który zestrzelił drona latającego nad jego podwórkiem. Mężczyzna został wówczas aresztowany, a kilka miesięcy później sąd oczyścił go z zarzutów narażenia osób postronnych i wandalizmu. Teraz sąd federalny oddalił pozew właściciela drona, Davida Boggsa, który domagał się odszkodowania za zniszczone urządzenie. Sędzia Thomas B. Russell zgodził się z argumentacją prawników Mereditha, którzy twierdzili, że sąd federalny nie powinien zajmować się tą sprawą. Prawnicy Boggsa twierdzili zaś, że jako iż dron znajdował się w powietrzu, to podlegał regulacjom Federalnej Administracji Lotniczej (FAA), zatem sprawa należy do sądu federalnego. FAA nie była jednak stroną sporu i sąd uznał, że kwestię odszkodowania powinny rozstrzygnąć sądy stanowe. Prawnik Boggsa może teraz zwrócić się do sądu z zapytaniem, czy od decyzji przysługuje apelacja do Okręgowego Sądu Apelacyjnego. Cała sprawa rozbija się tutaj o brak jasnych uregulowań prawnych określających wysokość, na jakiej przestrzeń powietrzna nad czyjąś nieruchomością należy do właściciela tej nieruchomości. Najbliższy rozstrzygnięcia tej kwestii był Sąd Najwyższy USA, który w roku... 1946 orzekł, że pewien farmer może rościć sobie prawa do 83 stóp (25 metrów) przestrzeni powietrznej nad swoją posiadłością, może zatem domagać się od wojska odszkodowania za to, że zbyt nisko latające samoloty niepokoją jego zwierzęta hodowlane. Poproszeni o komentarz eksperci stwierdzili, że sąd miał rację oddalając sprawę o odszkodowanie i prawo przelotu nad czyjąś posiadłością, gdyż w obecnym stanie prawnym powinno być to rozstrzygane na podstawie prawa stanowego, nie federalnego. Oficjalne uznanie, że przestrzeń powietrzna do jakiejś wysokości jest prywatna będzie rodziło cały szereg problemów związanych np. z komercyjnym wykorzystaniem dronów. Może się bowiem okazać, że na ich używanie nie wystarczy zgoda Federalnej Administracji Lotnictwa, ale trzeba będzie też negocjować z właścicielami nieruchomości. Tymczasem Meredith zaczął zarabiać na całej sprawie sprzedając koszulki z napisem „Drone Slayer”. « powrót do artykułu
  2. Windows 10 Creators Update, znana do niedawna jako Redstone 2, zostanie prawdopodobnie udostępniona już 11 kwietnia. Jednak wiele wskazuje na to, że większość użytkowników nie będzie mogła z niej skorzystać. Najprawdopodobniej Microsoft będzie stopniowo udostępniał ją coraz szerszemu gronu użytkowników swojego OS-u. Dzięki takiej taktyce koncern zyska pewność, że jego serwery nie zostaną przeciążone. Z drugiej strony, gdyby okazało się, że w aktualizacji jest jakiś poważny błąd, problem dotknąłby mniejszej liczby osób niż przy szerokim jej udostępnieniu. Microsoft przetestował już stopniowe udostępniania przy okazji wcześniejszej aktualizacji o nazwie Anniversary Update. Wówczas w ciągu pierwszych 2 miesięcy po jej udostępnieniu aktualizacja trafiła na 33% komputerów z Windows 10, a po kolejnych 2 miesiącach była już na 80% takich maszyn. Jednak nawet dzisiaj, z nieznanych bliżej przyczyn, nie wszystkie komputery z Windows 10 mają zainstalowaną Anniversary Update. Stopniowe udostępnianie Creators Update nie oznacza, że osoby, które chcą mieć ją jak najszybciej będą musiały czekać. Możliwe będzie bowiem samodzielne zainstalowanie poprawki, czy to przez mechanizm Windows Update czy za pomocą pliku ISO. « powrót do artykułu
  3. Serwis Wikileaks ujawnił kolejne tajemnice CIA. Tym razem dowiadujemy się, że Agencja przygotowała oprogramowanie atakujące nowo wyprodukowane iPhone'y oraz że co najmniej od 2008 roku infekuje łańcuch dostaw telefonów Apple'a. Z ujawnionych dokumentów dowiadujemy się, że pracująca w ramach CIA komórka o nazwie Embedded Development Branch przygotowała wiele rodzajów kodu atakującego UEFI komputerów Mac. Jest wśród nich projekt o nazwie „Sonic Screwdriver” w ramach którego opracowano „mechanizm wykonywania kodu na urządzeniach peryferyjnych podczas startu komputera Mac". Pozwalał on na wystartowanie szkodliwego kodu np. z klipsu USB. Mechanizm infekujący urządzenia peryferyjne znajdował się w zmodyfikowanym przez CIA firmware'u przejściówki pomiędzy złączami Thunderbolt i Ethernet. Z kolei „DarkSeaSkies” to kod rezydujący w EFI MacBooka Air. Składa się on z modułów „DarkMatter”, „SeaPea” oraz „NightSkies” działających, odpowiednio, na poziomie EFI, jądra i użytkownika. Wykradziona CIA dokumentacja mówi również o wielu innych projektach, w ramach których powstał kod atakujący urządzenia Apple'a. Dowiadujemy się również, że o ile czasem na zlecenie CIA dokonywane są bezpośrednie ataki na urządzenia, które są w posiadaniu interesujących Agencję osób, to częściej zdarzają się ataki w łańcuchu dostaw. Urządzenia takie są infekowane przez osoby, które mają do nich wówczas dostęp. « powrót do artykułu
  4. Dr Mahmoud Afifi z egipskiego Ministerstwa Starożytności poinformował, że w zlokalizowanej na zachodnim brzegu Nilu naprzeciw miasta Asuan nekropolii Qubbet el-Hawa hiszpańscy archeolodzy z Uniwersytetu w Jaén odkryli nietknięty grobowiec sprzed niemal 4 tys. lat. Wg specjalistów, należał on do Szemajego - brata namiestnika Elefantyny Sarenputa II. Nasr Salama, dyrektor Asuańskiego Wydziału Starożytności, podkreśla, że znalezisko jest unikatowe, bo znaleziono całe wyposażenie grobowe, w tym ceramikę, 2 trumny z drewna cedrowego, a także zestaw drewnianych modeli, przedstawiających barki pogrzebowe i sceny z życia codziennego. Kierujący pracami profesor Alejandro Jiménez Serrano dodaje, że znaleziono także mumię i że jest ona nadal badana. Nałożono na nią polichromowany kartonaż z piękną maską. Na trumnie widnieje inskrypcja z imieniem zmarłego - Szemaj - oraz imionami jego rodziców. Najstarszy brat Szemaja Sarenput II to jeden z najbardziej wpływowych namiestników za panowania Senuseretów II i III. Był on także nadzorcą kultu Satet i Chnuma. « powrót do artykułu
  5. Nawet pojedyncze bakterie mikrobiomu jelit mogą rozkładać (depolimeryzować) najbardziej złożone węglowodany. Głównym źródłem składników odżywczych dla bakterii z jelita grubego są węglowodany z ludzkiej diety, których nasz organizm nie metabolizuje. Najbardziej złożonym z nich jest roślinny polisacharyd ramnogalakturonan II (RG-II). Wcześniej uważano, że tylko grupy (konsorcja) bakterii mogą metabolizować RG-II. Najnowsze badanie międzynarodowego zespołu wykazało jednak, że pojedyncze bakterie także to potrafią. To ekscytujący krok naprzód w rozumieniu działania mikroflory jelit z istotnymi skutkami dla przyszłych badań - podkreśla prof. Harry Gilbert z Uniwersytetu w Newcastle. Autorzy publikacji z pisma Nature odkryli, że Bacteroides thetaiotaomicron z mikrobiomu metabolizują RG-II dzięki glukozydazom. Naukowcy podkreślają, że bakterie metabolizujące RG-II mają kilka genów białek, których funkcji wcześniej nie znano. Teraz okazało się, że 7 z nich koduje właśnie enzymy, które rozkładają wiązania glikozydowe. Każdy z tych 7 enzymów daje podstawy do wyodrębnienia nowej rodziny enzymów. Co więcej, 3 z glukozydaz rozkładają wiązania, które wcześniej wydawały się niepodatne na ataki biologiczne (enzymy te prezentują nowe funkcje katalityczne). Przed nami wiele ciekawej pracy. Pełne zrozumienie mechanizmów, za pośrednictwem których złożone węglowodany są wykorzystywane przez mikrobiom, ma duże znaczenie dla medycyny, bo społeczność ta znacząco wpływa na nasze zdrowie. Naukowcy mają nadzieję, że dzięki opisywanemu odkryciu pewnego dnia uda się zidentyfikować nowe sprzyjające zdrowiu pre- i probiotyki. « powrót do artykułu
  6. Dzięki zastosowaniu nowoczesnych technik obrazowania naukowcy z Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Francisco odkryli, że płuca odgrywają nieznaną dotychczas rolę w produkcji krwi. Badanie na myszach wykazało, że w płucach powstaje ponad połowa trombocytów. Kolejnym zadziwiającym odkryciem jest znalezienie nieznanej wcześniej grupy komórek macierzystych krwi, które są zdolne do odtworzenia produkcji krwi gdy w organizmie brakuje komórek szpiku kostnego, uznawanych dotychczas za głównych producentów krwi. To odkrycie wskazuje, że płuca pełnią bardziej złożoną rolę. Nie tylko służą oddychaniu, ale są też kluczowym elementem tworzenia podstawowych składników krwi – mówi pulmonolog profesor Mark R. Looney. Obserwacje te sugerują, że również i u ludzi płuca odgrywają główną rolę w powstawaniu krwi. Praca Looneya i jego kolegi profesora patologii Matthew F. Krummela może mieć kolosalne znaczenie dla zrozumienia chorób związanych z trombocytopenią, czyli spadkiem liczby trombocytów. Rodzi się też pytanie, jak obecne w płucach komórki macierzyste krwi wpływają na osoby, którym płuca są przeszczepiane. Odkrycie było możliwe dzięki udoskonaleniu przez Looneya i Krummela techniki obrazowania za pomocą mikroskopu dwufotonowego. Uczonym udało się zobrazować zachowanie pojedynczych komórek w płucach żywej myszy. Naukowcy obserwowali interakcje pomiędzy układem odpornościowym a trombocytami i zauważyli zadziwiająco dużą populację megakariocytów, komórek produkujących trombocyty. Megakariocyty były obserwowane w płucach już wcześniej, jednak sądzono, że żyją i produkują one trombocyty przede wszystkim w szpiku kostnym. Gdy zauważyliśmy olbrzymią żywą populację megakariocytów w płucach, postanowiliśmy lepiej się jej przyjrzeć – mówi doktor Emma Lefrançais. Kolejne badania pokazały, że magakariocyty w płucach produkują w ciągu godziny ponad 10 milionów trombocytów, a to wskazuje, że ponad połowa mysich trobocytów powstaje właśnie w płucach a nie w szpiku kostnym. Zauważono też dużą populację komórek progenitorowych i komórek macierzystych krwi znajdujących się poza naczyniami krwionośnymi płuc. Jest ich koło 1 miliona na każde mysie płuco. Uczeni postanowili sprawdzić jak megakariocyty przemieszczają się pomiędzy szpikiem a płucami. W tym celu wykorzystali genetycznie zmodyfikowane myszy z fluorescencyjnymi megakariocytami i przeszczepili im płuca niezmodyfikowanych zwierząt. Bardzo szybko fluorescencyjne megakariocyty pojawiły się w płucach, co wskazuje, że megakariocyty z płuc pochodzą ze szpiku. To fascynujące, że megakariocyty przemierzają całą drogę ze szpiku do płuc, by tam produkować trombocyty. Być może płuca są idealnym bioreaktorem do produkcji trombocytów ze względu na siły oddziałujące w nich na krew lub też ze względu na nieznany nam jeszcze molekularny szlak sygnałowy – zastanawia się doktor Guadalupe Ortiz-Muñoz. Podczas innego eksperymentu przeszczepiono płuca genetycznie zmodyfikowanej myszy z fluorescencyjnymi trombocytami do myszy z małą liczbą trombocytów. Zaobserwowano bardzo gwałtowną produkcję trombocytów i szybki powrót do ich normalnego poziomu. Efekt ten utrzymał się bardzo długo, znacznie dłużej niż czas życia poszczególnych trombocytów czy megakariocytów. To zaś oznacza, że megakariocyty z przeszczepionych płuc są pobudzane do działania przez organizm biorcy i są w stanie wyprodukować odpowiednią liczbę zdrowych trombocytów. W końcu, w czasie ostatniego eksperymentu, przeszczepiono płuca od myszy z fluorescencyjnymi komórkami do organizmy myszy, u której w szpiku kostnym brakowało komórek macierzystych krwi. Analiza szpiku wykazała, że fluorescencyje komórki z płuc przeniosły się do szpiku i rozpoczęły produkcję nie tylko trombocytów, ale całej gamy komórek, w tym neutrofili oraz limfocytów B i T. To znak, że w płucach znajduje się bardzo zróżnicowana populacja progenitorowych komórek krwi i komórek macierzystych zdolnych do naprawy uszkodzonego szpiku i odbudowy produkcji wielu składników krwi. Prace uczonych z Kalifornii dają nadzieję milionom ludzi z trombocytopenią. Wskazują też, że specjaliści pracujący nad technikami odbudowywania populacji trombocytów za pomocą zmodyfikowanych magakariocytów powinni zwrócić uwagę na płuca jako źródło megakariocytów. Badania te zmieniają obowiązujące paradygmaty dotyczące tworzenia się komórek krwi, biologii płuc, chorób i transplantacji. Mają one bezpośrednie kliniczne znaczenie i stawiają przed nami olbrzymią liczbę pytań związanych z przyszłym badaniem genezy trombocytów i funkcjonowania megakariocytów w zapaleniu płuc, innych chorób zapalnych, krwawień, zaburzeń produkcji trombocytów i transplantacji – napisał pulmonolog Guy A. Zimmerman, który był recenzentem pracy opublikowanej w Nature. « powrót do artykułu
  7. Amerykańscy naukowcy wyhodowali tkankę serca na liściach szpinaku. Próbując przeskalować regenerację z małych próbek laboratoryjnych do pełnowymiarowych ludzkich tkanek czy narządów, specjaliści napotykają na problem, jak uzyskać układ naczyniowy, który dostarczy krew do głębokich warstw. Obecne techniki bioinżynieryjne, w tym druk 3D, nie pozwalają uzyskać sieci naczyń (od naczyń dużych po kapilarne), a tego właśnie potrzeba, by dostarczać tlen czy składniki odżywcze niezbędne do prawidłowego wzrostu tkanki. By rozwiązać ten problem, zespół z 3 uczelni - Worcester Polytechnic Institute, Uniwersytetu Wisconsin w Madison i Uniwersytetu Stanowego Arkansas w Jonesboro - postanowił wykorzystać rośliny. Choć rośliny i zwierzęta zupełnie inaczej rozwiązują kwestię transportu cieczy, związków chemicznych i makrocząstek, ich sieci naczyniowe wykazują zaskakujące podobieństwa. Rozwój deceluryzacji [tkanek] roślin, by uzyskać biorusztowania, daje początek nowej dziedzinie nauki, która badałaby mimikrę między roślinami i zwierzętami. W serii eksperymentów Amerykanie hodowali bijące komórki ludzkiego serca na liściach szpinaku pozbawionych roślinnych komórek. Przez waskulaturę szpinaku przepuszczano ciecze i mikrokorale przypominające rozmiarami ludzkie krwinki. To dowód na to, że teoretycznie można by wykorzystać liczne liście szpinaku do uzyskania warstw zdrowego mięśnia serca do leczenia pacjentów po zawałach. Autorzy publikacji z pisma Biomaterials podkreślają, że inne deceluryzowane rośliny mogłyby stanowić podstawę dla szerokiej gamy technik inżynierii tkankowej. Przed nami jeszcze dużo pracy, ale jak dotąd wyniki są bardzo obiecujące - podkreśla prof. Glenn Gaudette. Głównym autorem artykułu i pomysłodawcą metody usuwania komórek roślinnych z liści na drodze perfuzji roztworu detergentu przez wiązki przewodzące jest student Joshua Gershlak. Wcześniej zajmowałem się deceluryzacją ludzkich serc i kiedy spojrzałem na liść szpinaku, jego ogonek skojarzył mi się z aortą. Pomyślałam więc, by rozpocząć perfuzję właśnie przez ogonek. Nie byliśmy pewni, czy to zadziała, ale okazało się, że to dość łatwe i powtarzalne. Co więcej, działa na wielu innych roślinach. Gdy komórek roślinnych już nie ma, pozostaje rama złożona głównie z celulozy, naturalnej substancji nieszkodliwej dla ludzi. Celuloza jest biokompatybilna i była już wykorzystywana w różnych rozwiązaniach regeneracyjnych, [...] np. w leczeniu ran. Amerykanie chwalą się, że udało im się "odkomórkować" nie tylko szpinak, ale i pietruszkę, bylicę roczną (Artemisia annua) oraz korzenie włośnikowe orzachy podziemnej (orzecha ziemnego). Mają nadzieję, że technika sprawdzi się na kolejnych gatunkach, które będzie można wykorzystać do konkretnych celów. Liście szpinaku mogą się lepiej nadawać do mocno unaczynionych tkanek, np. serca, zaś cylindryczna, wydrążona budowa łodyg niecierpka pomarańczowego (Impatiens capensis) sprawdzi się raczej w roli przeszczepu tętnicy. Z powodu sporej długości i właściwości geometrycznych elementy przewodzące drewna dałoby się dla odmiany wykorzystać w inżynierii kości. Naukowcy dowodzą, że dzięki uprawianym ekologicznie roślinom można by wyeliminować ograniczenia związane z drogimi materiałami kompozytowymi. « powrót do artykułu
  8. Tyrannosaurus rex może być bliżej niż dotychczas sądzono spokrewniony z dinozaurami ptasiomiedniczymi (Ornithischia). Artykuł, opublikowany właśnie na łamach Nature, jest zapowiedzą poważnego wstrząsu w systematyce dinozaurów. Może się bowiem okazać, że dotychczasowy podział tych zwierząt na ptasiomiednicze i gadziomiednicze (Saurischia) się nie utrzyma. Wśród innych zmian proponowanych przez autorów najnowszych badań jest uznanie, że roślinożercy od długich szyjach i często imponujących rozmiarach, jak brachiozaur, nie są tak blisko spokrewnione z dwunożnymi mięsożernymi teropodami, jak się uważa. Jeśli ta propozycja się utrzyma, będzie to oznaczało całkowitą zmianę podręczników – mówi Thomas Holtz, paleontolog z University of Maryland. Co prawda do pojedyncza analiza, ale bardzo solidna. Zespół Matthew Barona z University of Cambridge przeprowadził analizę ponad 450 cech anatomicznych 74 gatunków dinozaurów i na tej podstawie zaproponował nową systematykę tych zwierząt. Większość z analizowanych gatunków żyła w ciągu pierwszych 100 milionów lat od pojawienia się dinozaurów. Barton i jego zespół proponują, by włączyć podrząd gadziomiedniczych teropodów do rzędu zawierającego dinozaury ptasiomiednicze. Z przeprowadzonych analiz wynika bowiem, że zwierzęta z obu tych grup współdzieliły 21 cech anatomicznych, od wyróżniającego je grzbietu w szczęce po połączenie konkretnych kości w stopach. Na potrzeby nowej systematyki uczeni postulują nadanie tej nowej grupie zwierząt nazwy Ornithoscelida, która została zaproponowana już w latach 70. XIX wieku ale się nie przyjęła. Oprócz nowej systematyki uczeni twierdzą, że dinozaury mogły pojawić się 247 milionów lat temu, czyli o kilka milionów lat wcześniej, niż uznaje współczesna nauka. Uważają też, że ich kolebką nie jest Gondwana – południowa część superkontynentu Pangaea – ale część, która utworzyła dzisiejszą Amerykę Północną. Badania Bartona wywołały sporo zamieszania. Kevin Padian z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley nazywa je oryginalnymi i prowokacyjnymi. Zaznacza przy tym, że brytyjscy naukowcy wykorzystali solidne naukowe metody, więc ich propozycję niełatwo będzie odrzucić. Przed zbytnim pośpiechem w zmianie systematyki ostrzega Hans-Dieter Sues z Narodowego Muzeum Historii Naturalnej w Waszyngtonie. Jego zdaniem potrzebna jest dyskusja, ale zmiana systematyki to poważna decyzja, tym bardziej, że ewentualne odkrycie dobrze zachowanego szkieletu może wywrócić argumentację Bartona i jego zespołu. Wiele regionów Ziemi nie zostało bowiem dobrze zbadanych i mogą się tam kryć prawdziwe niespodzianki. « powrót do artykułu
  9. Po tym, jak 7 marca we francuskim Château of Thoiry znaleziono martwego nosorożca białego z odciętym większym rogiem, czeskie Zoo Dvůr Králové, w którym znajduje się największa liczba nosorożców spośród wszystkich europejskich ogrodów zoologicznych, zdecydowało się na obcięcie rogów całemu swojemu stadu. Poinformował o tym dyrektor Přemysl Rabas. Obecnie mieszka tu 21 nosorożców (4 nosorożce czarne i 17 białych południowych), ale nie wszystkie wymagają obcięcia rogów. Jak napisano w informacji prasowej instytucji, jeden z samców o imieniu Natal sam go sobie starł. Pierwszy osobnik - nosorożec biały południowy Pamir - przeszedł już procedurę obcinania w poniedziałek (20 marca). Wykonano ją w znieczuleniu. Zabieg trwał mniej niż godzinę. Nie wystąpiły żadne powikłania - opowiada Jiří Hrubý, kurator działu nosorożców. To nie pierwszy przypadek, kiedy w Zoo Dvůr Králové nosorożcom obcinano rogi. Są one niekiedy przycinane dla bezpieczeństwa zwierząt w czasie transportu albo z innych przyczyn zdrowotnych. Procedura jest bezbolesna, ponieważ - tak jak ludzkie włosy czy paznokcie - róg składa się głównie z keratyny. Ponadto nie jest to zabieg nieodwracalny, bo róg stopniowo odrasta - wyjaśnia Rabas. Czeskie zoo to nie jedyny ośrodek, który zareagował na to, co stało się we Francji. W zeszłym tygodniu analogiczne kroki podjęto w senegalskim rezerwacie Bandia. Asystowali zresztą przy tym specjaliści z Zoo Dvůr Králové. Belgijskie Pairi Daiza także zapowiedziało, że zdecyduje się na odcięcie rogów swoim nosorożcom. Vance, samiec z Château of Thoiry, został postrzelony w głowę. Był to pierwszy przypadek kłusownictwa w europejskim zoo. Warto przypomnieć, że lutym br. przeprowadzono brutalny atak na sierociniec nosorożców Thula Thula w RPA. Dwóch uzbrojonych mężczyzn uwięziło załogę, a po zniszczeniu kamer zastrzeliło dwa 18-miesięczne nosorożce białe. Władze Zoo Dvůr Králové przypominają, że organizacje kryminalne obierają na cel nie tylko żywe zwierzęta, ale i kolekcje muzealne. Po wypożyczeniu na wystawę w zamku Napajedla czeski ogród w ten właśnie sposób stracił swój zbiór. Choć złodziei złapano, rogów nigdy nie odzyskano. « powrót do artykułu
  10. Alfred Wielki to jeden z zaledwie dwóch władców rządzących na Wyspach Brytyjskich, którym nadano przydomek „Wielki”. Drugim jest Kanut I Wielki (król Anglii w latach 1016-1035). Alfred był w latach 871-899 królem Wessex, a jego postać odgrywa ważną rolę w serialu „The Last Kingdom”, nakręconym przez BBC. Władca zasłużył sobie na swój przydomek broniąc Anglii przed Wikingami. Jego postać jest znana współczesnym mieszkańcom Zjednoczonego Królestwa, który w 2002 roku umieścili go na 14. miejscu listy 100 największych Brytyjczyków. Obiegowa opinia uznaje Alfreda za człowieka uczonego i miłościwego, który zreformował m.in. armię i infrastrukturę militarną, co przyniosło mu uznanie w oczach potomnych. Alfred, pokonany przez Wikingów, schronił się w odległej części Somerset, zebrał armię i w 878 roku rozbił swoich wrogów pod Edington. Jak dowiadujemy się z dzieła „Życie króla Alfreda” napisanego w 893 roku przez mnicha Assera, reformy wojskowe, jakie w latach po bitwie wprowadził władca przyniosły mu przydomek „Wielki”. Alfred, by zabezpieczyć kraj przed Wikingami, stworzył system umocnionych posterunków, powołał nową flotę wojenną i wydłużył czas służby w armii. W ten sposób, według Assera, zapracował na swój przydomek. Obecnie wiele miejscowości przyznaje się do Alfredowego dziedzictwa. W dokumencie Burghal Hidage wymieniono nazwy 33 umocnionych posterunków założonych na południu Anglii i listę jednostek ziemi, z których podatki przeznaczano na utrzymanie każdego z posterunków. Z Burghal Hidage wynika, że stworzona przez Alfreda maszyna wojskowa „fortu Wessex” liczyła co najmniej 27 000 mężczyzn (6% populacji), których zadaniem było utrzymanie i obrona posterunków. W ciągu ostatnich 40 lat naukowcy przeprowadzili liczne prace wykopaliskowe na terenach wymienionych w Burghal Hidage. Dowiedzieli się, że wiele z nich było rzymskimi fortami lub umocnieniami z epoki żelaza, które przebudowano w czasach anglo-saskich. Inne były oryginalnymi budowlami anglo-saskimi. Te ostatnie uważano za przejaw „alfrediańskiego” planowania miejskiego. Jednak najnowsze badania podważają to przekonanie. Wykopaliska w Winchester wykazały na przykład, że tamtejszy rozkład ulic pochodzi z lat 840-880, zatem sprzed zwycięstwa Alfreda pod Edington. Z kolei w Worcester to, co uznawano za dowód „alfrediańskiego” planowania powstało na przełomie X i XI wieku, około 100 lat po śmierci władcy. Wiele innych miejsc powstało wyłącznie jako forty. Dopiero z czasem niektóre z nich rozwinęły się w miasta. W wielu innych przypadkach miasta powstały w pobliżu, ale nie na miejscu fortów. Przekonanie zatem, że to Alfred w dużej mierze stworzył sieć miejscowości i szlaków, które z czasem przyczyniły się do rozwoju potęgi i bogactwa Anglii, okazuje się fałszywe. Powstawały one bowiem za czasów następców Alfreda i nie na miejscach, wyznaczonych podczas jego panowania. Dokładne przyjrzenie się najważniejszym miejscom wymienionym w Burghal Hidage pozwala stwierdzić, że posadowiono je i połączono drogami tak, by z jednej strony można było łatwo się bronić, z drugiej zaś by umożliwić szybką komunikację i mobilizację w razie zagrożenia. Połączenie wszystkich dowodów w jedną całość wskazuje, że Alfred nie był geniuszem, który rozpoczął budowę angielskiej potęgi. Innowacje, jakich dokonał, były częścią trwającego procesu, który rozpoczął się w VIII wieku w Mercji i był kontynuowany długo po śmierci Alfreda Wielkiego. Okazało się również, że wiele z najistotniejszych innowacji w organizacji systemu obrony miało miejsce za rządów syna Alfreda, Edwarda Starszego (899-924). Geniusz Alfreda nie polegał zatem na budowie umocnionych posterunków, ale na dostosowaniu już istniejących strategii obronnych do nowych wymagań związanych z najazdami Wikingów. To on zapoczątkował system, który z czasem zapewnił stałą obecność wojska, jednak osiągnięcia, z które został nazwany „Wielkim” nie są jego dziełem, a władca zawdzięcza przydomek dobrej propagandzie. W dużej mierze przyczynił się do tego Asser, który tak pisał o Alfredzie: Był on bardzo kochany, bardziej niż wszyscy jego bracia, przez jego ojca i matkę, w rzeczywistości przez wszystkich, miłością powszechną i głęboką. Przebywał zawsze na dworze królewskim i nigdzie indziej. Uważano go za bardziej urodziwego niż bracia, lepiej wychowanego, lepiej się wyrażającego i posiadającego lepsze maniery... i to jego pożądanie wiedzy, bardziej niż cokolwiek innego, wraz z wysokim urodzeniem, najlepiej charakteryzują naturę tego szlachetnego umysłu. « powrót do artykułu
  11. W wodach przy Lord Howe, niewielkiej wyspie wulkanicznej na Morzu Tasmana, którą wraz z przybrzeżnymi wysepkami wpisano w 1982 r. na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, odkryto ostatnio nowy gatunek korala kamiennego (Scleractinia). Cyphastrea salae, bo o nim mowa, może być wg biologów, pierwszym z licznych korali kamiennych z tego morskiego obszaru chronionego. Lord Howe jest znana z endemicznych gatunków roślin i zwierząt, w tym z co najmniej 4 gatunków palm (np. Howea forsteriana), 9 ryb rafowych i 47 glonów. Koralowce pozostają jednak słabo zbadane, zwłaszcza za pomocą nowoczesnych technik genetycznych. Autorzy publikacji z pisma ZooKeys przypominają, że choć jedne z najwcześniejszych badań nad ekologią rafy przeprowadzono właśnie w wodach Lord Howe, listę gatunków sporządzono w oparciu o taksonomię morfologiczną, która od tego czasu została zrewidowana. [Już] podczas pierwszego nurkowania w lagunie Lord Howe wiedziałem, że patrzę na coś bardzo specjalnego. Dwadzieścia lat nurkowania w wodach całego świata nie przygotowało mnie na ten widok. Miałem trudności, by nazwać jakiekolwiek koralowce - opowiada prof. Andrew Baird z Uniwersytetu Jamesa Cooka. Sześć lat później, głównie dzięki umiejętnościom molekularnym dr. Danweia Huanga z Narodowego Uniwersytetu Singapurskiego, zespół mógł podać nazwę swojego pierwszego gatunku korala. Co ciekawe, C. salae wygląda niemal tak samo jak inne blisko spokrewnione korale. Jego sekwencje genetyczne są jednak unikatowe i nie ma wątpliwości, że to gatunek nowy dla nauki - podkreśla Huang. Zespół, w skład którego wchodzi także dr Mia Hoogenboom z Uniwersytetu Jamesa Cooka, nadal będzie miał co robić. Na naukowców czeka bowiem jeszcze kilkaset okazów do rozpracowania. Oprócz tego spodziewają się oni jeszcze wielu innych nowych gatunków. Szczególnie obiecująco wyglądają [przedstawiciele rodzaju] Acropora. W przypadku co najmniej 5 gatunków mogę powiedzieć, że nie przypominają niczego, z czym spotkałem się w czasie moich podróży - podkreśla Baird. « powrót do artykułu
  12. Posługiwanie się GPS-em wyłącza części mózgu, które zwykle byłyby wykorzystywane do symulacji różnych tras. W badaniach Uniwersyteckiego College'u Londyńskiego (UCL) wzięło udział 24 ochotników, którzy poruszali się po wirtualnym Soho. W tym czasie skanowano ich mózg. Naukowcy oceniali aktywność hipokampa (części mózgu biorącej udział w zapamiętywaniu i nawigacji) i kory przedczołowej (odpowiedzialnej za planowanie i podejmowanie decyzji). Okazało się, że gdy badani nawigowali samodzielnie, przy wkraczaniu na nowe ulice pojawiały się skoki aktywności hipokampa i kory przedczołowej. Aktywność mózgu była większa, gdy liczba opcji do wyboru rosła. Dodatkowej aktywności nie obserwowano, gdy ludzie wykonywali instrukcje GPS-a. Pojawienie się na skrzyżowaniu czy rondzie, np. Seven Dials w Londynie, gdzie spotyka się 7 ulic, zwiększy aktywność hipokampa, zaś ślepy zaułek ją zmniejszy. Nasze wyniki pasują do modeli, w których hipokamp symuluje [...] podróże możliwymi trasami, zaś kora przedczołowa pomaga nam zaplanować, która z nich doprowadzi nas do celu. Kiedy mamy nawigację, te części mózgu zwyczajnie nie reagują na sieć ulic. W takim sensie nasz mózg wyłącza zainteresowanie ulicami wokół nas - wyjaśnia dr Hugo Spiers. Wcześniejsze badania profesor Eleanor Maguire z UCL już parę lat temu wykazały, że podczas nauki topografii miasta w mózgach londyńskich taksówkarzy zachodzą zmiany strukturalne (mają oni więcej istoty szarej w tylnej części hipokampa). Najnowsze badanie, którego wyniki ukazały się w piśmie Nature Communications, pokazują zaś, że kierowcy podążający za instrukcjami GPS-a nie angażują swoich hipokampów, ograniczając zapewne proces uczenia topografii miasta. Naukowcy analizowali także układy ulic głównych miast z całego świata. Chcieli ocenić, jaką trudność sprawia nawigowanie po nich. Szczególnym wyzwaniem dla hipokampa wydaje się Londyn; znajduje się tu bowiem złożona sieć małych uliczek. Dla odmiany o wiele mniej wysiłku trzeba włożyć w przemieszczanie się po nowojorskim Manhattanie. Ponieważ układ ulic przypomina tu siatkę, na większości skrzyżowań można jechać tylko prosto, w prawo lub w lewo. Następnym etapem będzie dla naszego laboratorium współpraca z firmami od inteligentnej elektroniki, deweloperami i architektami. Razem będziemy mogli stworzyć przestrzenie łatwiejsze do nawigowania i zwiększające dobrostan. Nasze ostatnie ustalenia powalają spojrzeć na układ miasta lub budynków i przeanalizować, jak układ pamięciowy mózgu na nie prawdopodobnie zareaguje. Można by np. przeanalizować układ domów opieki czy szpitali, by zidentyfikować rejony sprawiające szczególną trudność osobom z demencją i sprawić, by łatwiej im się tam było poruszać. Na podobnej zasadzie można by też tak projektować nowe budynki, by od początku były przyjazne pacjentom z zaburzeniami pamięci - opowiada Spiers. « powrót do artykułu
  13. Naukowcy z Uniwersytetu w Tel Awiwie informują na łamach Journal of Alzheimer's Disease, że insulinooporność, która jest częściowo spowodowana przez otyłość i brak ruchu, jest powiązana z szybszym spadkiem funkcji poznawczych. Badania wykazały, że nie miało znaczenia, czy osoba, u której wystąpiła insulinooporność cierpiała na cukrzycę czy też nie. To ekscytujące odkrycie, gdyż umożliwia zidentyfikowanie osób, które w starszym wieku są bardziej narażone na spadek funkcji poznawczych i demencję. Wiemy, że insulinooporności można zapobiegać i leczyć ją przez zmianę stylu życia oraz za pomocą lekarstw. Ćwiczenia fizyczne, utrzymanie zbilansowanej zdrowej diety, pilnowanie wagi zapobiegają pojawieniu się oporności na insulinę i chronią mózg w miarę starzenia się – mówi profesor David Tanne. Izrealscy naukowcy przez ponad 20 lat śledzili losy niemal 500 pacjentów ciepiących na choroby układu krążenia. Oceniano u nich poziom insulinooporności oraz funkcje poznawcze. Ocenę przeprowadzono na początku badań i powtórzono je po 15 latach oraz po kolejnych 5 latach. Okazało się, że osoby, u których najsilniej zaznaczyła się insulinooporność, były najbardziej narażone na ryzyko spadku funkcji poznawczych w porównaniu z osobami z mniejszą insulinoopornością. Wyniki skorygowano o czynniki ryzyka związane z chorobami układu krążenia i nie doprowadziło to do zmiany ogólnych wniosków. « powrót do artykułu
  14. Cisco ostrzega o krytycznej dziurze, która pozwala napastnikowi na przejęcie pełnej kontroli nad ponad 300 modelami ruterów i przełączników. Koncern dowiedział się o istnieniu luki gdy WikiLeaks opublikowało zestaw dokumentów Vault 7 dotyczący technik hakerskich używanych przez CIA. Firma informuje, że obecnie nie istnieje żadna łatka ani obejście dziury obecnej w kodzie Cisco Cluster Management Protocol (CMP). Dziurę znaleziono podczas analizy dokumentów ujawnionych jako Vault 7, czytamy w biuletynie bezpieczeństwa Cisco. Firma informuje, że nie ma informacji, by szczegóły na jej temat przedostały się do opinii publicznej, bądź by została przez kogoś wykorzystana. Oczywiście z wyjątkiem CIA. W opublikowanych przez WikiLeaks dokumentach znalazły się informacje o wielu lukach, nie ujawniono jednak żadnych narzędzi pozwalających na ich wykorzystanie. Dziura w sprzęcie Cisco (CVE-2017-3881) dotyczy ponad 300 produktów, w tym Cisco Catalyst Blade Switch, które znajdują się m.in. w ofercie dla biznesu Della, IBM-a czy HP. Luka związana jest ze sposobem, w jaki CMP korzysta z Telnetu. Umożliwia ona nieuwierzytelnionemu napastnikowi na zrestartowanie zaatakowanego urządzenia i wykonanie na nim dowolnego kodu. Cisco informuje, że wyłączenie obsługi Telnetu może utrudnić atak. « powrót do artykułu
  15. Niedźwiedzie brunatne zabijają znacznie więcej zwierząt, niż dotychczas sądzono. Określenie liczby zwierząt zabijanych przez wielkich drapieżców to bardzo trudne zadanie. Śledzenie takich zwierząt na dużych przestrzeniach, po jakich się poruszają, jest trudne. Łatwo natomiast przeoczyć fakt, że zabiły one kolejną ofiarę. Na przykład niedźwiedź brunatny może przez kilka dni jeść upolowanego łosia, ale cielaka karibu pożre w ciągu 40 minut. Dlatego też stosowany często zwiad lotniczy, podczas którego specjaliści dwa razy dziennie przyglądają się niedźwiedziom, jest bardzo niedoskonałą metodą. Dlatego też Christopher Brockman i jego koledzy z Alaska Department of Fish and Game wykorzystali kamery i nadajniki GPS, które przyczepiono dzikim niedźwiedziom. Kamery co 5-15 minut nagrywały 10 sekundowy film i były wykorzystywane od połowy maja do końca czerwca. Przyczepiono je 17 wybranym zwierzętom, które nosiły je w latach 2011-2013. Dane udało się uzyskać jedynie z 7 kamer. Pozostałe albo spadły, albo nie działały prawidłowo albo też zostały oderwane z szyj matek przez ich młode. Jednak z siedmiu wspomnianych kamer uzyskano ponad 100 godzin nagrań. Dzięki temu naukowcy odtworzyli przebieg dnia niedźwiedzia. Okazało się, że większość czasu (60,5%) zwierzęta odpoczywają, przez 21,3% czasu podróżują, a jedzenie zajmuje im 6,2% czasu. Analiza tego, co jedzą, wykazała, że ponad połowę diety badanych niedźwiedzi stanowiły cielęta łosi i karibu, niemal 20% diety to rośliny, a dorosłe łosie to nieco ponad 12% pożywienia. Zauważono też niezwykłe składniki diety: zające śnieżne, łabędzie, a kamera zanotowała też przypadek zabicia i pożarcia 6-letniej samicy przez 10-letniego samca. Najważniejszym jednak odkryciem było spostrzeżenie, że w ciągu 45 dni pojedynczy niedźwiedź zabijał średnio 34,4 cielęta w ciągu 45 dni. To znacznie więcej, niż liczba upolowanych cieląt wyliczona innymi metodami. Na przykład w 1988 roku badania przeprowadzone z powietrza nad Alaską wykazały, że średnio niedźwiedź zabija 5,4 młodych łosi. Obecne badania zwiększyły tę liczbę do 13,3 młodych. Istnieje też duże zróżnicowanie w liczbie cieląt zabitych przez pojedynczego niedźwiedzia. Zauważono na przykład, że jedno ze śledzonych zwierząt zabiło w ciągu 25 dni aż 44 cielęta, podczas gdy inne w ciągu 27 dni upolowało jedynie 7 cieląt. Wyliczenia te są niezwykle ważne, gdyż liczba zwierząt zabijanych przez dużych drapieżców jest wykorzystywana do zarządzania terenami chronionymi. Jeśli bowiem na danym terenie niedźwiedzie zabijają zbyt dużo cieląt, to usunięcie kilku niedźwiedzi może zwiększyć populację łosi i karibu. Jeśli zaś zależy nam na zwiększeniu liczby niedźwiedzi, to musimy się upewnić, że na ich terenie pojawia się wiosną wystarczająco dużo cieląt. Powyższe badania nie są jednak doskonałe. Po pierwsze zbyt mała liczba kamer, z których uzyskano dane, nie pozwala na wyciągnięcie szerzej zakrojonych wniosków. Ponadto zwierzęta wybrane w pierwszym roku do badań były znane z zabijania cieląt, więc mogło to zaburzyć statystyki. Naukowcy są jednak zadowoleni, gdyż pokazali, że użycie obróż wyposażonych w kamery może być świetnym narzędziem do badania dynamiki populacji dzikich zwierząt. « powrót do artykułu
  16. Ostatnia pozostałość lodowca, który w przeszłości pokrywał większość Ameryki Północnej, zniknie w ciągu 300 lat. Gifford Miller i jego koledzy z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Boulder, którzy badali Barnes Ice Cap na Wyspie Baffina stwierdzili, że jeśli globalne ocieplenie będzie postępowało tak, jak dotychczas, to lodowiec przestanie istnieć w ciągu kilku wieków. To kolejny dowód, że obecnie mamy do czynienia z bezprecedensowym ocieplaniem się klimatu w ciągu ostatnich 2,5 miliona lat. Lodowiec liczy obecnie 500 metrów grubości i, jak wskazują badania, w czasie wspomnianych 2,5 miliona lat nie więcej niż 3 razy jego zasięg był równie mały co obecnie. Zdaniem Adriena Gilberta, glacjologa z Simon Fraser University w Kolumbii Brytyjskiej lodowiec najprawdopodobniej by przetrwał, gdyby nie działalność człowieka. Stopienie się Barnes Ice Cap nie będzie miało żadnego wpływu na poziom oceanów, jednak jeśli on zniknie będzie to zapowiedź, że to samo może stać się z lodowcami Grenlandii, szczególnie z jej południową częścią. Stopienie się lodów Grenlandii wpłynie na podniesienie się poziomu oceanów i zmniejszenie pokrywy lodowej Antarktyki. Obecnie Barnes Ice Cap ma powierzchnię około 6000 kilometrów kwadratowych. Jest on pozostałością potężnego lodowca, który pojawił się około 2,5 miliona lat temu i wielokrotnie zmieniał swój zasięg, pokrywając całą dzisiejszą Kanadę i większą część północnych Stanów Zjednoczonych. Około 20 000 lat temu lodowiec ten miał na wysokości dzisiejszego Chicago 1,5 kilometra grubości. Około 14 000 temu zaczął się gwałtownie wycofywać i mniej więcej 2000 lat temu ostatecznie się ustabilizował. Teraz znowu zanika. Badający go naukowcy przeprowadzili symulacje dla różnych scenariuszy antropogenicznej emisji gazów cieplarnianych i stwierdzili, że Barnes Ice Cap zniknie w ciągu 200-500 lat. Dla emisji umiarkowanej, która swój szczyt osiągnie około roku 2040 lodowiec zniknie w ciągu 300 lat. Dane geologiczne pokazują, że Barnes Ice Cap niemal nigdy nie zanika w czasie interglacjałów. Fakt, że teraz zanika oznacza, że mamy do czynienia z sytuacją, jaka nie miała miejsca od 2,5 miliona lat. Wchodzimy w erę nowego stanu klimatu planety – mówi Miller. Dla uczonego lodowiec ten jest porównywalny z kanarkiem w kopalni. Nawet jeśli ludzie dzisiaj przestaliby emitować gazy cieplarniane, to lodowiec ten i tak zniknie w ciągu kilku stuleci. « powrót do artykułu
  17. Komórki móżdżku reagują na nagrodę i uczą się ją przewidywać. Naukowcy założyli, że móżdżek pomaga kontrolować mięśnie, bazując głównie na tym, co działo się po jego uszkodzeniu. Pierwszą rzeczą, jaką się widzi przy zaburzeniach móżdżku, jest problem z koordynacją motoryczną - opowiada prof. Liqun Luo z Uniwersytetu Stanforda. Istniały co prawda wskazówki, że rola móżdżku jest bardziej rozbudowana, ale problemy natury technicznej sprawiły, że naukowcy nie podążali raczej ich śladem. O ile bowiem komórki ziarniste stanowią aż 80% neuronów w mózgu, o tyle odpowiadają za zaledwie 10% jego objętości. Przy takim zagęszczeniu tradycyjne metody zapisu aktywności zwyczajnie się nie sprawdzają. Bez skutecznego sposobu monitorowania aktywności komórek ziarnistych w czasie rzeczywistym akademicy dysponowali zaś niepełnym obrazem funkcji móżdżku. Co ciekawe, dr Mark Wagner i Tony Kim wcale nie zamierzali odczarowywać roli móżdżku. Wykorzystując nową technikę zapisu komórek ziarnistych w czasie rzeczywistym - dwufotonowe obrazowanie wapnia - chcieli po prostu zbadać, jak kontroluje on mięśnie myszy. By analizować kontrolę motoryczną, naukowcy musieli sprawić, by myszy się ruszały. W ramach eksperymentu gryzonie dostawały więc posłodzoną wodę mniej więcej sekundę po naciśnięciu małej dźwigni. Gdy zwierzęta wciskały dźwigienkę i dostawały nagrodę, Wagner utrwalał aktywność komórek ziarnistych. Spodziewał się, że ich aktywność będzie się odnosić do planowania i wykonywania ruchów łapy. I do pewnego stopnia miał rację - niektóre komórki ziarniste rzeczywiście się wyładowywały, gdy zwierzęta się poruszały. Inne komórki ziarniste wyładowywały się jednak, gdy myszy czekały na słodką nagrodę. Obserwacja poboczna była taka, że one naprawdę reagują na nagrodę - podkreśla Luo. Teraz, gdy wiadomo, że funkcje móżdżku nie są wcale takie podstawowe/proste, w badaniach otwiera się zupełnie nowa ścieżka. Zważywszy, że duża część neuronów rezyduje właśnie w móżdżku, poczyniono stosunkowo małe postępy w zakresie jego integracji w szerszą perspektywę tego, jak mózg rozwiązuje zadania. Za ten rozdźwięk odpowiadało w dużej mierze założenie, że móżdżek bierze udział wyłącznie w zadaniach motorycznych. « powrót do artykułu
  18. Pozyskiwanie znaczącej liczby komórek macierzystych w krótkim czasie może prowadzić do opracowania nowych metod terapii m.in. udarów. Naukowcy wysyłają więc komórki macierzyste na Międzynarodową Stację Kosmiczną (MSK), by sprawdzić, czy w warunkach mikrograwitacji rzeczywiście namnażają się one szybciej i czy nie występują przy tym efekty uboczne. Jak podkreśla dr Abba Zubair z Mayo Clinic, pewne rodzaje komórek macierzystych rosną szybciej w symulowanej mikrograwitacji. Zubair to główny badacz programu Microgravity Expanded Stem Cells NASA. Po wyhodowaniu na MSK komórki macierzyste miałyby być wykorzystane w testach klinicznych na Ziemi. Komórki macierzyste są naturalnie tak pomyślane, by ich liczba pozostawała stała. Nie zmieniając ich właściwości, chcemy sprawić, by rosły szybciej - wyjaśnia Zubair. Pierwszy etap projektu to znalezienie odpowiedzi na 2 pytania: czy komórki macierzyste rosną w kosmosie szybciej i czy możemy je hodować w taki sposób, by były bezpieczne dla pacjentów? Naukowcy mają badać mechanizm wpływu mikrograwitacji na komórki macierzyste. W dłuższej perspektywie czasowej będą się zaś uczyć, jak go odtworzyć, a także pracować nad bezpiecznymi i niezawodnymi metodami produkcji. Druga faza projektu to testy kliniczne na pacjentach. Zubair zajmował się już leczeniem pacjentów po udarach komórkami wyhodowanymi w laboratorium. W przyszłości planuje porównanie tych efektów z zastosowaniem komórek macierzystych z MSK. « powrót do artykułu
  19. Prowadzone przez 20 lat badania demograficzne szympansów żyjących w ugandyjskim Parku Narodowym Kibale ujawniły, że w sprzyjających okolicznościach nasi kuzyni mogą cieszyć się zadziwiająco długim życiem. Z Journal of Human Evolution dowiadujemy się, że na podstawie badań 306 szympansów stwierdzono, iż średnia długość życia zwierząt wynosi 33 lata. To niemal dwukrotnie więcej niż w innych szympansich społecznościach i – co najważniejsze – odpowiada to średniej oczekiwanej długości życia w ludzkich społecznościach łowców-zbieraczy, gdzie wynosi ona 27-37 lat. Odkrycie dotyczące szympansów z Kibale jest bardzo ważne z punktu badań nad ewolucją szympansów i homininów. Nasze badania pokazują, jak czynniki ekologiczne, w tym zróżnicowanie źródeł pożywienia i zagrożenie ze strony drapieżników wpływają na oczekiwaną długość życia wśród dzikich szympansów – mówi główny autor badań, profesor Brian Wood z Yale University. Dają nam również wyobrażenie o ewolucji człowieka, pozwalając nam zrozumieć, jak zmiany warunków środowiskowych zmieniały śmiertelność wśród wczesnych populacji homininów. Szympansy ze społeczności Ngogo zamieszkują centrum Parku Kibale w południowozachodniej Ugandzie. Dyrektorzy Ngogo Chimpaneze Project, David Watts (Yale University), John Mitani (University of Michigan) oraz Kevin Langergarber (Arizona State University) od 1995 roku zbierają dane o narodzinach, śmierci i migracji w tej społeczności. Powstał w ten sposób największy na świecie zbiór danych dotyczących dziko żyjącej społeczności szympansów. Dzięki niemu wiemy, że szympansy z Ngogo mogą pochwalić się największą średnią życia spośród wszystkich dzikich szympansów. Przyczyną takiego stanu rzeczy są sprzyjające warunki środowiskowe. Okoliczny las zapewnia stałe obfite źródła pożywienia wysokiej jakości, w tym łatwe do trawienia figi. To pozwala szympansom przetrwać w dobrej kondycji okresy głodu, pomaga też w walce z chorobami, gdyż lepiej odżywione zwierzęta rzadziej umierają z ich powodu. Dodatkowym czynnikiem wpływającym na długie życie jest niskie ryzyko ze strony drapieżników. W Kibale National Park nie ma lampartów, które polują na szympansy. Ponadto w czasie badań społeczność Ngogo – w przeciwieństwie do innych społeczności nad którymi prowadzone są długoterminowe badania – nie doświadczyła dużych wybuchów epidemii. Na terenie tego samego parku narodowego, niedaleko społeczności Ngogo żyje społeczność Kanyawara. Na ich terenie również nie występują drapieżniki, ale mimo to średnia długość życia u Kanyawara wynosi nieco ponad 20 lat. Naukowcy przypuszczają, że większa długość życia Ngogo wynika z faktu, że dobrze przystosowały się one do bardziej obfitych, mniej zmieniających się w czasie źródeł pożywienia, niż źródła, z jakich mogą korzystać Kanyawara. Od bardzo dawna uważano, że istnieje dramatyczna przepaść pomiędzy spodziewaną długością życia u ludzkich łowców-zbieraczy a długością życia szympansów. Nasze badania wykazały, że o ile istnieje wielka różnica pomiędzy maksymalną długością życia, to nie jest ona tak widoczna jeśli bierzemy pod uwagę średnią. Stwierdzenie to jest szczególnie prawdziwe tam, gdzie szympansy nie są narażone na negatywne skutki działalności człowieka. Wzorce demograficzne społeczności Ngogo są bliższe wzorcom ludzkich łowców-zbieraczy niż innych społeczności dzikich szympansów – mówi profesor Watts. « powrót do artykułu
  20. Po stosunku ludzie nawet przez 2 dni doświadczają zwiększonej satysfakcji seksualnej, co sprzyja przywiązaniu i zadowoleniu ze związku w dłuższej perspektywie czasowej. Nasze badanie pokazuje, że satysfakcja seksualna pozostaje podwyższona 48 godzin po współżyciu. Ludzie z silniejszą "poświatą" seksualną - a więc ludzie wspominający o większej satysfakcji seksualnej 48 godzin po stosunku - donoszą [również] o wyższym poziomie zadowolenia ze związku parę miesięcy później - opowiada Andrea Meltzer, psycholog z Uniwersytetu Stanowego Florydy. Naukowcy dywagowali, że seks odgrywa kluczową rolę w przywiązaniu par. Większość dorosłych uprawia jednak seks co parę dni, nie codziennie. Mając to na uwadze, zespół Meltzer wysnuł hipotezę, że współżycie zapewnia krótkotrwały zastrzyk satysfakcji seksualnej, podtrzymując przywiązanie między aktami seksualnymi i zwiększając zadowolenie z relacji w dłuższej perspektywie czasowej. By sprawdzić, czy tak rzeczywiście jest, autorzy publikacji z pisma Psychological Science przeanalizowali dane z dwóch badań podłużnych. W jednym wzięło udział 96 par nowożeńców, a w drugim 118. Każdego wieczora przez 2 tygodnie przed pójściem spać nowożeńcy mieli w dzienniku z osobna odpowiedzieć na pytanie, czy tego dnia uprawiali seks z mężem/żoną. Bez względu na odpowiedź mieli też ocenić, w jakim stopniu byli usatysfakcjonowani seksualnie tego dnia i jak szczęśliwi byli dziś z partnerem, w swoim związku oraz małżeństwie. Oceny należało dokonać na 7-punktowej skali, gdzie 1 oznaczało wcale, a 7 niesamowicie. Partnerzy wypełniali też 3 testy dotyczące jakości małżeństwa (robili to na początku studium i na sesji 4-6 miesięcy później). Średnio podczas 14 dni ochotnicy uprawiali seks 4-krotnie. Okazało się też, że seks uprawiany danego dnia wiązał się z utrzymującą się w czasie satysfakcją seksualną (ochotnicy nadal donosili o podwyższonej satysfakcji erotycznej 48 godzin od pojedynczego aktu seksualnego). Na korelację tę nie wpływały wiek ani płeć. Występowała ona także po wzięciu poprawki na inne czynniki, w tym na częstość uprawiania seksu, cechy osobowościowe czy długość relacji. Mimo że zadowolenie ze związku zmalało między początkiem studium a sesją przeprowadzaną 4-6 miesięcy później, osoby, u których występowała stosunkowo duża poświata seksualna, radziły sobie o wiele lepiej. Na początku wspominały o wyższej satysfakcji małżeńskiej, a między 4. a 6. miesiącem małżeństwa doświadczały mniej gwałtownych spadków satysfakcji. Ponieważ podobne wzorce występowały w dwóch niezależnych badaniach, dowody na istnienie seksualnego efektu halo są, wg Meltzer, silne. « powrót do artykułu
  21. TSMC, największy na świecie producent półprzewodników, bierze pod uwagę Stany Zjednoczone jako kraj, w którym powstanie jego nowa fabryka 3-nanometrowych układów scalonych, twierdzi chińskojęzyczny Economic Daily News. Koncern utrzymywał dotychczas, że pierwszeństwo w zlokalizowaniu nowej fabryki będzie miał jego rodzimy Tajwan. Wystąpił nawet do Ministerstwa Nauki i Technologii z prośbą o pomoc w nabyciu działki o powierzchni 50-80 hektarów. Ministerstwo obiecało TSMC 50-hektarową działkę w Kaohsiung Science Park na południu Tajwanu. Okazało się jednak, że ocena oddziaływania na środowisko nowej inwestycji może nie zostać wykonana przed rokiem 2022, a na ten rok TSMC planuje rozpoczęcie produkcji 3-nanometrowych układów. Dlatego też firma zaczęła rozglądać się za alternatywnym miejscem lokalizacji swojej fabryki i bierze pod uwagę Stany Zjednoczone. Budowę fabryki na Tajwanie mogą bowiem uniemożliwić kwestie związane z zanieczyszczeniem powietrza i zapewnieniem jej odpowiedniego zasilania. Dziennikarze Economic Daily News twierdzą, że TSMC jest gotowe zainwestować w nowy zakład ponad 16,39 miliarda dolarów. « powrót do artykułu
  22. W ramach Facebooka istnieje grupa o nazwie Building 8, która zajmuje się projektami związanymi ze sprzętem. Jak donosi BusinessInsider, Building 8 pracuje obecnie nad czterema projektami od kamer przez rzeczywistość rozszerzoną po skanowanie mózgu. Z informacji zdobytych przez dziennikarzy wynika, że społecznościowy gigant chce zaistnieć na rynku gadżetów. Chce przygotować sprzęt i rozpocząć jego sprzedaż, gdy uzna, że nadszedł czas. Na razie Building 8 nie pokazała jeszcze żadnego ukończonego produktu, ale wtajemniczeni mówią, że zespół ten będzie odgrywał główną rolę podczas zaplanowanej na przyszły miesiąc konferencji Facebooka dla developerów. Facebook nie ma żadnego doświadczenia na rynku sprzętu czy gadżetów. A będzie musiał mierzyć się na nim z takimi gigantami jak na przykład Apple. Firma Zuckerberga będzie musiała zbudować sieć logistyki i sprzedaży, a to wszytko na bardzo konkurencyjnym rynku. Wszystko jednak wskazuje na to, że Facebook bardzo poważnie podchodzi do rynku urządzeń. Jeden z projektów zakłada wykorzystanie kamer i rzeczywistości rozszerzonej, a z umieszczanych przez Facebooka ogłoszeń o pracę wynika, że chodzi tutaj o rozwój dronów. W ramach innego projektu rozwijana jest technologia skanowania mózgu, a pracami zajmującego się nią zespołu kieruje były neurolog z Uniwersytetu Johna Hopkinsa, który wcześniej brał udział przy tworzeniu sztucznego ramienia kontrolowanego przez mózg. Na czele jeszcze innego zespołu stoi kardiolog z Uniwersytetu Stanforda, który ma doświadczenie w pracach nad urządzeniami medycznymi. Wiadomo, że Building 8 ma zamiar uruchomić też piąty projekt i właśnie szuka odpowiedniej osoby, która go poprowadzi. Całością prac kieruje Regina Dugan, była menedżerka DARPA, którą przed przejściem do Facebooka pracowała w wydziale zaawansowanych technologii Google'a. Grupa Building 8 powstała przed rokiem i pracuje w dwuletnich przedziałach czasowych. Oznacza to, że w przyszłym roku szefowie poszczególnych wydziałów będą musieli udowodnić, że koncepcje, nad którymi pracują są możliwe do zrealizowania. « powrót do artykułu
  23. Nestor kea (Nestor notabilis) to pierwszy niessak, u którego występują "emocjonalnie zaraźliwe" wokalizacje, które wywołują u odbiorców ten sam figlarny nastrój, co u nadawcy. W ramach wcześniejszych badań podobny efekt odkryto u szympansów i szczurów. Za pomocą nagrania tych zawołań potrafiliśmy wykazać, że pobudzają one do zabawy kea, które wcześniej tego nie robiły. [...] Wokalizacja ta wpływa na słyszące ją ptaki, wprowadzając je w zabawowy nastrój; można ją więc porównać do ludzkiego śmiechu - opowiada Raoul Schwing z Messerli Research Institute. Austriacy i Nowozelandczycy zainteresowali się tym zawołaniem po dokładnym przyjrzeniu się repertuarowi wokalnemu kea. Ponieważ było jasne, że wokalizacja jest wykorzystywana w związku z zabawą, biolodzy zaczęli się zastanawiać, jak na nagrane odgłosy zareagują dzikie papugi. By się przekonać, zespół przez 5 minut odtwarzał nagrania wokalizacji stadom dzikich papug. Jako bodźce kontrolne emitowano 2 inne wokalizacje tego samego gatunku, zawołanie pospolitych w tych rejonach skalinków białoczelnych (Petroica australis australis) oraz dźwięk o częstotliwości 2 kiloherców. Okazało się, że gdy N. notabilis słyszały zabawowe wokalizacje, bawiły się częściej i dłużej. Słysząc ten dźwięk, wiele ptaków nie dołączało do już trwającej zabawy, a zamiast tego zaczynało igraszki z innymi niebawiącymi się ptakami albo, w przypadku samotnej zabawy, z jakimiś obiektami. Czasem były to też powietrzne akrobacje. Sytuacje te sugerują, że kea nie były zapraszane do zabawy, lecz że odgłos ten wywoływał u nich rozbawienie. Stanowi to poparcie dla hipotezy, że zabawowe wokalizacje powodują zarażenie pozytywnymi emocjami. « powrót do artykułu
  24. Pokrycie powierzchni komórek nowotworowych setkami nanocząstek czyni je bardziej podatnymi na niszczące działanie leków przeciwnowotworowych, odkryli naukowcy z MIT-u. Okazało się, że nanocząstki pokrywające komórki zwiększają siłę jaką na te komórki wywiera przepływająca krew, co powoduje, że są one bardziej podatne na uruchomienie mechanizmu apoptozy pod wpływem leków. Gdy doczepi się wiele nanocząstek do błon tych komórek, a potem podda się je działaniom sił naśladujących siły występujące w organizmie – jak na przykład ciśnienie przepływającej krwi – leczenie jest bardziej efektywne – mówi główny autor badań, Michael Mitchell z Koch Institute for Integrative Cancer Research. Podczas badań na myszach okazało się, że nanocząstki doczepione do komórek zwiększały efektywność działania leku aż o 50%, w wyniku czego eliminowano do 90% guzów nowotworowych. Eksperci od dawna badają genetykę i biochemię guzów nowotworowych, a w ostatnich latach skupiają się też na ich właściwościach fizycznych, badając na przykład, w jaki sposób zwiększona sztywność i zmieniony obieg krwi pomagają w przetrwaniu i wzroście guzów. Dzięki tym badaniom wiadomo na przykład, że siły wywierane przez przepływ płynów mają wpływ na zachowanie komórek i guzów nowotworowych. Naukowcy z MIT-u postanowili zatem zbadać, czy ciśnienie krwi może wpływać na wyniki leczenia nowotworów. Skupili się na eksperymentalnym leku TRAIL wykorzystującym białko, do którego ekspresji dochodzi w różnych komórkach układu odpornościowego. TRAIL należy do rodziny czynników martwicy nowotworu. Doczepia się do receptorów komórki nowotworowej i może wywoływać jej apoptozę. Już wstępne eksperymenty pokazały, że lek lepiej działa, gdy na komórki wywierane są siły generowane przez płyny fizjologiczne. Uczeni wysunęli więc hipotezę, że jeśli uda się te siły zwiększyć, to lek będzie jeszcze bardziej skuteczny. Jednym ze sposobów zwiększenia sił jest pokrycie komórek nanocząstkami. Przepływająca obok krew wywiera nacisk na nanocząstki, a te dodatkowo naciskają na komórkę. Wspomniane nanocząstki są wykonane z biodegradowalnego polimeru PLGA pokrytego polimerem PEG. Ten drugi jest z kolei oznaczony przeciwciałami specyficznymi dla komórek nowotworu, do którego mają się przyczepić. W ten sposób komórka zostaje oblepiona setkami nanocząstek. Uczeni testowali nanocząstki o średnicy od 100 do 1000 nanometrów. Stwierdzili, że najlepsze efekty daje zastosowanie największych nanocząstek. Ponadto im więcej doczepiało się do komórki, tym większe prawdopodobieństwo wystąpienia apoptozy. Co interesujące, metoda ta nie wpływała na zdrowe komórki. Profesor Michael King z Cornell University jest pod wrażeniem osiągnięcia. Nigdy nie słyszałem o innych badaniach, w których użyto by nanocząstek przyczepionych do komórek by w sposób mechaniczny zwiększyć podatność komórek na działanie leków, mówi. Uczony nie wyklucza, że sposób ten może sprawdzić się również przy innych lekach. Autorzy badań sądzą, że ich metoda działa dzięki temu, iż nanocząstki kompresują molekuły otaczające komórki nowotworowe, a to z kolei powoduje, że lek łatwiej dociera do powierzchni komórki. « powrót do artykułu
  25. W środowisku IT krąży opinia, jakoby stare systemy i języki oprogramowania, takiej jak Cobol czy Fortran, zapewniały większe bezpieczeństwo, gdyż współcześni hakerzy nie znają tych technologii. Jednak nowe badania wykazały, że w rzeczywistości narażają one użytkowników na większe niebezpieczeństwo. Min-Seok Pang z Temple University oraz Huseyin Tanriverdi z University of Texas przyjrzeli się wydatkom na IT amerykańskiego rządu federalnego oraz przypadkom naruszeń bezpieczeństwa. Analiza wykazała, że 1-procentowy wzrost wydatków na IT jest powiązany z 5-procentowym spadkiem bezpieczeństwa. Innymi słowy, te agencje, które wydają więcej na utrzymanie starych systemów doświadczają więcej incydentów związanych z bezpieczeństwem. To przeczy powszechnemu mniemaniu, jakoby starsze systemy były bardziej bezpieczne – czytamy w artykule na temat badań. Być może same systemy są bezpieczne, ale konieczność integrowania ich z innymi rozwiązaniami powoduje, że cała architektura staje się bardzo złożona, nieuporządkowana i przez to mniej bezpieczna – mówi Pang. Naukowcy zauważyli, że w latach 2006-2014 liczba incydentów bezpieczeństwa, których doświadczyły amerykańskie agencje federalne wzrosła z 5503 do 67 168. Incydenty te obejmują bardzo szerokie spektrum przypadków – od ataków DoS poprzez włamania po uruchomienie szkodliwego kodu. Amerykańska administracja federalna w dużym stopniu korzysta ze starych rozwiązań. Dość przypomnieć, że Tony Scott, który za prezydenta Obamy był odpowiedzialny za federalną strukturę informatyczną mówił Kongresowi w ubiegłym roku, że niemal 3/4 federalnego budżetu IT jest przeznaczane na utrzymanie starych systemów. Systemy te często narażają użytkowników na niebezpieczeństwo, gdyż nie można w nich stosować najnowszych zabezpieczeń, takich jak szyfrowanie danych czy wielostopniowe uwierzytelnianie, co czyni je szczególnie podatnymi na ataki – mówił Scott. Administracja federalna zatrudnia ponad 3400 programistów, których zadaniem jest praca ze starymi językami programowania. Pang i Tanriverdi twierdzą, że jeśli Stany Zjednoczone nie zmodernizują przestarzałych systemów może je czekać więcej takich incydentów, jak włamanie do Office of Personnel Management i kradzież 18 milionów zestawów danych. W ubiegłym roku Izba Reprezentantów zatwierdziła ustawę Modernizing Governmnent Technology. Przewiduje ona zwiększenie w latach 2017-2021 o około 9 miliardów dolarów wydatków rządu na modernizację infrastruktury IT. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...